Przeczytaj fragment książki "Ponad światem. Wspinaczka, obłęd i zabójczy wyścig o himalajskie szczyty":
"Shangri-La"
W ogrodzie na obrzeżach Londynu młody człowiek pisał na maszynie.
Ilekroć docierał do końca wersu, rozlegał się dźwięk dzwoneczka. Pociągał wówczas automatycznie, niczym w transie, za srebrną dźwignię, po czym gumowy wałek niemal bezgłośnie, choć z pełnym satysfakcji po-mrukiem, przesuwał kartkę w maszynie do następnej linijki i można było pisać dalej. Obok maszyny papieros leniwie wypalał się w popielniczce, a na jednym z krzeseł, wystawionych z jadalni do ogrodu za skromnym domem, stos czystych kartek malał, w miarę jak przybywało zapisanych stron. Dla młodego Jamesa Hiltona to była niemal rutyna.
Syn szkolnego dyrektora i jego żony „został wychowany w świecie angielskiej szkoły z jej równoważnikami zdań okolicznikowych i pieczonymi racuszkami do popołudniowej herbaty, wersami greki i krykietem”. Towarzyski, dobrze zbudowany, z uśmiechem za milion dolarów, uwielbiał jeździć na rowerze po lesie Epping, szczególnie kiedy zakochał się po uszy w młodej kobiecie, którą spotkał tam pewnego dnia. Hilton kochał też głęboko książki i, jako zdolny obserwator, wcześnie zaczął pisać. Swój pierwszy artykuł opublikował nie byle gdzie, bo w dzienniku „Manchester Guardian”, gdy miał lat siedemnaście. Trzy lata później, będąc na studiach licencjackich w Christ’s College w Cambridge, zadebiutował swoją pierwszą powieścią, sentymentalną historią młodej pianistki i jej nauczyciela. James Hilton był na drodze do sukcesu.
Tak jakby.
Pisanie dwóch artykułów tygodniowo dla irlandzkiej gazety i sporadyczne szykowanie recenzji książek dla dziennika „Daily Telegraph” ledwo zapewniało przetrwanie. „Każdego tygodnia czytałem dwadzieścia książek – opowiadał. – Z tego recenzowałem osiem, pisałem dwa specjalne artykuły, a kilka godzin nocy poświęcałem na własną powieść”. Hilton był zbyt młody, by należeć do straconego pokolenia * – jego najbliższym kontaktem z wojną było obserwowanie nalotu sterowców na Londyn, gdy był nastolatkiem – dlatego, podobnie jak wielu wcześniej-szych i późniejszych pisarzy, sam musiał sobie znaleźć materiały do publikacji i odbiorców. I starał się. Przez następne trzynaście lat Hilton wydał drukiem aż jedenaście książek, w tym thrillery i romanse, powieści szpiegowskie i kryminały. I choć zbierał co jakiś czas pozytywne opinie – „Pan Hilton zasługuje na pochwałę za zastosowanie niezwykłego, jeśli nie całkiem nowego kształtu powieści”, wskazywała jedna z recenzji w „The Timesie” – jego książki nie znikały szybko z półek w księgarniach.
Wiosną 1933 roku, kiedy Hilton stukał na maszynie ustawionej w ogrodzie domu swoich rodziców w Wofford Green, próbował czegoś nowego. Trzy lata wcześniej czytał w „National Geographic” niezwykłe artykuły Josepha Rocka o odległym pograniczu zachodnich Chin i o tamtejszych niezbadanych górach. Barwne opisy Rocka zapadły mu w pamięć i z czasem Hilton zaczął zbierać fragmenty nagłówków z gazet: zamieszki w Peszawarze, projekt nowego statku powietrznego wznoszącego się na duże wysokości, migawki z tajemniczego Tybetu, wzmianki o Himalajach – i składać je w powieść. Zamierzał też wpleść w nią wątek wspinaczkowy. Sam Hilton był podobno „zapalonym wspinaczem”. Książka miała się różnić od wszystkiego, co do tej pory napisał. Zatytułował ją Zaginiony horyzont.
Bohaterem opowieści był brytyjski urzędnik konsularny o nazwisku Conway. Już na studiach młody człowiek „o oczach niebieskich raczej jak błękit oksfordzki niż błękit Cambridge” olśniewał innych studentów i wykładowców jako erudyta i uczestnik debat, pianista i wioślarz. „Nasza cywilizacja w dzisiejszych czasach nieczęsto wydaje na świat takich ludzi” – wspominał jeden z uczelnianych kolegów. Conway z wojny wrócił jednak odmieniony, „mądry, lecz dość zobojętniały”. Wstąpił do Służby Konsularnej Jej Królewskiej Mości i przenosił się z placówki do placówki, podróżując po świecie bez wyraźnego celu. Aż wreszcie on, dwaj inni brytyjscy obywatele i jeden Amerykanin zostali porwani na pokładzie samolotu lecącego najpierw nad Nanga Parbat i Karakorum, a później nad bezludnymi terenami „daleko za posterunkami granicznymi”. Samolot, lecąc na oparach paliwa i złapany przez burzę, rozbił się w Himalajach – „przypuszczalnie gdzieś w Tybecie” – a chiński pilot został śmiertelnie ranny. Conway powiedział współpasażerom, że pilot, zanim umarł, wyszeptał „coś o klasztorze lamów w pobliżu, w dolinie, jak przypuszczam, gdzie moglibyśmy zjeść i przenocować. Mówił, że to miejsce nazywa się Shangri-La”.