To chyba trudny moment, by - w całym morzu potrzeb - nieść pomoc właśnie kobietom z Afryki.

Elżbieta Wojtczak: My tak naprawdę nie pomagamy, tylko zwracamy dług. To jest nasz obowiązek. Kwestia spłacenia kredytu, który zaciągnęliśmy wobec świata. Jeżeli przypomnimy sobie, co się działo w Polsce w latach 80. czy na początku lat 90., z jakiego miejsca myśmy startowali i gdzie z pomocą innych udało nam się dojść, to dostrzeżemy bardzo dużą analogię pomiędzy tym, w jakiej sytuacji jest obecnie wiele afrykańskich państw.

Ta analogia dotyczy również pozycji kobiet?

Tak, bo czego mogły się wówczas spodziewać polskie kobiety? Że 8 marca dostaną kwiatek i rajstopy, a tak naprawdę były trochę ludźmi drugiej kategorii, czymś w rodzaju personelu pomocniczego. Ja zaczynałam swoje życie zawodowe w latach ‘89-91 i dostałam szansę, którą udało mi się wykorzystać, dlatego jestem tu, gdzie jestem. Wcześniej jeździłam w czasie wakacji studenckich w różne miejsca, gdzie mogłam znaleźć zatrudnienie. Pracowałam „na zmywaku”, sprzątałam, robiłam takie prace, jakie mogła podjąć osoba startująca z mniej rozwiniętego kraju.

Elżbieta Wojtczak - inicjatorka i ambasadorka akcji CU for Africa, CEO CU Communication Unlimited

Na czym polegała szansa, którą pani dostała?

To zjawisko wielowymiarowe. Przede wszystkim jako społeczeństwo dostaliśmy szansę wyrwania się z tego strasznego miejsca bez paszportów, z komunizmu, który blokował wszelkie formy przedsiębiorczości - do ustroju, w którym praca ma znaczenie i jeżeli człowiek jest zdeterminowany, może wiele osiągnąć. To były też różnego rodzaju programy pomocowe, jak choćby paczki z Niemiec czy Stanów rozdawane na plebaniach. Nawet nie chodzi o te słodycze i różne inne rzeczy, które wtedy dostawaliśmy, chodzi o poczucie, że nie jesteśmy sami, że są inne narody, które o nas pamiętają i o nas walczą tak, jak potrafią. To był dla nas kawałek zachodniego świata. W końcu to były też programy stypendialne dla młodych ludzi.

Sama skorzystała pani z takiego stypendium.

Na początku lat 90. byłam na stypendium w Portugalii. Wyjazd pokazał mi, że może być inaczej. Co najważniejsze, nie pojechałam tam, żeby sprzątać, tylko razem z innymi studentami z Lizbony chodziłam na zajęcia. Oczywiście czułam się jak Kopciuszek, szczególnie wtedy, gdy odwiedzałam domy moich kolegów i koleżanek ze studiów, gdzie wszystko było wielkie, eleganckie i pachnące. Jednocześnie miałam poczucie, że świat może być lepszy.

Jeżeli popatrzy się na kobiety w Afryce, to one często chodzą z opuszczonymi głowami, nigdy nie patrzą w oczy. My wtedy też nie chodziłyśmy z dumnie podniesioną głową.

Widzi pani w nich siebie?

Zdecydowanie, to bardzo osobista historia. Ja kiedyś dostałam szansę, wykorzystałam ją dzięki swojej ciężkiej pracy, ale przede wszystkim dzięki temu że Polska się otworzyła i mogłam wyjechać na stypendium; dzięki temu, że na rynek weszły firmy, które dawały pracę, ale też uczyły pewnego standardu pracy. Dzięki temu mogę tu siedzieć i dumnie pani patrzeć w oczy. I teraz jeśli damy taką szansę  kobietom z Afryki, to być może one będą siedziały za 20 lat z pani koleżanką  i opowiadały o tym, że świat może wyglądać inaczej - bo mogły zdobyć wykształcenie, bo ktoś o nich myślał, opowiadał światu. Dzięki wykształceniu i kompetencjom zawodowym będą mogły rozwijać swój kraj, a nie wsiadać w szalupy, płynąć do Europy i wykonywać najgorzej płatną pracę.

Wybór na Ghanę padł nie przypadkowo.

To kraj rozwijający się, taka Polska końcówki lat 80.Ghana znajduje się w momencie przemian, wprowadzanych jest wiele reform. Ma duży potencjał, by rozwinąć się ekonomicznie, a oprócz tego ma w sobie cudowną, pozytywną energię i ducha przedsiębiorczości.

Edukacja w Ghanie jest bezpłatna, więc na podstawowym poziomie wszyscy mogą sobie na nią pozwolić. Natomiast problemem pojawia się, kiedy dziewczyny chcą kontynuować naukę i natrafiają na konkretne bariery. CU for Africa jest po to, by te bariery usuwać. Mam nadzieję, że to jest początek większego programu, który swoim działaniem obejmie nie tylko Ghanę, ale też inne kraje Afryki.

Udało się już pomóc konkretnym kobietom i dziewczynkom?

To jest pierwszy rok, kiedy będą fundowane stypendia. Współpracujemy z Dolly Foundation, która pod swoimi skrzydłami ma młode, zdolne dziewczęta. Jak opowiada założycielka fundacji - Rosina Akourkor Teye - wśród dziewcząt objętych programem jest m.in. Princess Jane Boamah, 11-latka, która marzy o tym, by w przyszłości zostać lekarzem albo prawnikiem. Samotnie wychowuje ją matka, której nie stać na zaspokojenie wszystkich potrzeb finansowych związanych z edukacją córki. Szkoda, bo Princess Jane świetnie radzi sobie z nauką. Na swoje stypendium czeka też jej równolatka - Abena Ankama Ayeyi Biney. Jak dorośnie, chciałaby pracować jako projektantka mody lub pielęgniarka. Jest bardzo kreatywna, uwielbia rysować i malować, wszystkiego musi dotknąć. Mieszka z obojgiem rodziców, którzy mierzą się z trudną sytuacją finansową i mają na utrzymaniu jeszcze dwie siostry Abeny. Dziewczynka osiąga przeciętne i wyższe wyniki w nauce, ale jest niezwykle ambitna i gotowa, by pracować na rzecz swoich marzeń. Liczę, że uda im się pomóc.

Rosina Akourkor Teye z podopiecznymi Dolly Foundation

Chciałabym zapytać o postać Rosiny. To lokalna aktywistka?

Tak, Rosina jest założycielką  fundacji. Jedną z tych osób, które patrzą w przyszłość i działają. Studiuje za granicą, mówi po angielsku, daje innym przykład. Historia z Rosiną zaczęła się od tego, że kilka lat temu po trzęsieniu ziemi w Nepalu jedna ze szkół była odbudowywana przez Polaków. Szkoła faktycznie powstała, niestety okazało się, że zabrakło pieniędzy na jej wyposażenie. Odezwała się do mnie wtedy znajoma - Daria Mejnartowicz, która mówi: „słuchaj, udało mi się dostać dwa kontenery od linii lotniczych po to, żeby je wypełnić i dostarczyć wyposażenie do szkoły”. Ja z kolei uruchomiłam swoich znajomych, znajomi znajomych i udało nam się pomóc Darii w wyposażeniu szkoły w Nepalu.

Od tego czasu w sposób regularny dołączaliśmy się do różnych programów jako fundacja. Było ich kilkanaście, począwszy od szycia podpasek dla dziewczyn w Indiach, dzięki którym zyskały wolność, bo mogą ruszyć się poza dom i nie muszą rezygnować ze szkoły; przez pomoc w naprawie szamba w sierocińcu w Tanzanii, bez którego nie dałoby się funkcjonować. To było też wsparcie programów sportowych dla dziewcząt.

Właśnie przez Darię poznaliśmy Rosinę. Chcieliśmy ukierunkować nasze działania, związać się z konkretną fundacją. Zależało nam, żeby to była właśnie Afryka, choćby dlatego że to kolebka naszej cywilizacji, z której wszyscy się wywodzimy, poza tym ma ogromny potencjał, a wciąż mierzy się z dramatycznymi nierównościami społecznymi. Mam poczucie odpowiedzialności: albo będziemy pomagali krajom afrykańskim rozwijać się, żebyśmy mieli zrównoważoną gospodarkę, albo doprowadzimy do sytuacji, w której osoby z Afryki będą musiały emigrować i wykonywać najgorzej płatną pracę.

Czyli CU for Africa ma - jak to się mówi - dawać wędkę.

Staramy się dużo szerzej myśleć o pomaganiu. Chcemy wyposażyć dziewczyny w kompetencje i siłę. Nasz program jest unikatowy - zaczyna się od tego, że stwarzamy miejsca pracy kobietom w warsztatach w Ghanie, które następnie szyją torby. Można by pewnie te torby zamówić w Chinach i byłoby taniej, natomiast dzięki temu kobiety zarabiają pieniądze i uczą inne kobiety jak szyć. To jest pierwszy etap - dajemy pracę. Później te torby są sprzedawane (zobacz: Jak kupić torbę i ufundować roczne stypendium naukowe), a ze sprzedaży opłacamy dziewczynom stypendium. Kupiona torba jest symbolem ufundowanego stypendium. Dzięki temu najzdolniejsze i najbardziej pracowite dziewczyny mogą rozwijać się w tych obszarach, w których są zdolne lub zdeterminowane. Dzięki temu, że mogą się edukować, w przyszłości staną się kobietami pracującymi. Być może nie będą ze swojego kraju wyjeżdżać, co wzmocni jego gospodarkę. Będą też przykładem dla innych dziewcząt, że się da.

Chodzi o mądre pomaganie. Wrócę do paczek, które Polacy dostawali z Niemiec i Stanów. Dzieci biegały w Levisach i adidasach, rodzice dostawali produkty spożywcze, ale czy to pchnęło nasze społeczeństwo do rozwoju, pomogło naszej gospodarce tak realnie, czy raczej utrwalało strukturalne bezrobocie? A wyobraźmy sobie teraz taką sytuację, że w latach 80. ktoś organizuje akcję i w najbiedniejszym rejonie Polski zamawia torby z regionalnymi wzorami. Po pierwsze daje pracę, a stopa bezrobocia była wtedy gigantyczna 13-14%, zwłaszcza sytuacja kobiet w Polsce była szczególnie trudna, bo zamykały się wielkie szwalnie. Po drugie z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży można było ufundować stypendia naukowe, które promowałyby młode polskie kobiety. Gdzie bylibyśmy dzisiaj? Pewnie taka pomoc wyszłaby nam na dobre, dlatego wychodząc z tego założenia, zrobiliśmy dokładnie taki program pomocowy. Dla mnie to jest historia o dawaniu siły oraz poczucia, że jesteśmy razem i myślimy o nich.

Czym jest dla pani to „dawanie siły”?

Kobiety bardzo często mają w sobie wiele niepewności, muszą udowadniać pewne rzeczy. Dlatego tak bardzo potrzebujemy dobrych przykładów, że którejś z nas się udało, że któraś z nas osiągnęła sukces. Jeśli będą takie przykłady to one będą dodawały odwagi. Jeżeli mojej sąsiadce się udało, to mnie też może się udać. To jest niezwykle istotne.

Również w Polsce brakuje nam kobiet sukcesu, które osiągnęły pozycję dzięki swojej pracy. Znamy wiele celebrytek, które mają, to co mają dzięki swojemu wyglądowi. Nie chcę tu w żaden sposób  deprecjonować ich pracy. Natomiast tą kluczową rzeczą, którą dziewczynki widzą jest „ładna buzia”, a  chodzi o to, by wychowując córki, ja akurat mam synów, dać im przekaz, „słuchaj córeczko, jak będziesz ciężko pracować, to możesz być, kim chcesz”. I tutaj bardzo brakuje nam kobiecych przykładów.

A czy to nie jest trochę tak, że próbujemy narzucić Afryce zachodnioeuropejskie rozumienie sukcesu?

To bardzo ciekawe pytanie. Akurat przed tym spotkaniem, miałam rozmowę na temat polskiej szarmanckości. Nasi polscy mężczyźni są tacy szlachetni, otwierają nam drzwi. przysuwają krzesło i podają płaszcz. Oczywiście jesteśmy do tego kulturowo przywiązane i nasze babcie przyswoiły nam, że to są właśnie gentlemani. Ale ta sytuacja ma też drugi wymiar: bo ona stawia nas w pozycji istot bezbronnych, słabych i nie w pełni sprawnych. Myślę, że najważniejsze jest to, że niezależnie czy urodziliśmy się kobietą czy mężczyzną, powinniśmy mieć te same prawa i możliwości. Oczywiście Afryka jest odległa od nas kulturowo, ale pewne jakości są uniwersalne i są nimi właśnie równe prawa. Niezależnie od szerokości geograficznej każdy człowiek powinien mieć taką samą wolność decydowania.

To brzmi bardzo pojemnie, a my raczej koncentrujemy się na konkretnych osobach i konkretnych działaniach. W myśl zasady: „kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. I jeżeli uda nam się pomóc jednej dziewczynie, mamy poczucie większego sensu i większego sprawstwa. Jako agencja marketingowa mamy narzędzia do tego, by kształtować nowe nawyki i zmieniać świat.

Akcję charytatywną można rozegrać jak akcję marketingową?

Marketing i reklama mają wciąż negatywne postrzeganie. Sformułowania „coś jest przereklamowane”, „to tylko PR” - jakbyśmy próbowali sprzedać ludziom coś, czego oni nie chcą. To nieprawda, nikogo się do niczego nie zmusi. Natomiast komunikacja marketingowa może zmieniać nawyki, jest doskonałym narzędziem, by pomagać w kampaniach społecznych. W ciągu ostatnich 30 lat dzięki komunikacji marketingowej Polacy zaczęli w sposób regularny myć zęby, używać podpasek i stosować dezodoranty. Oczywiście stoją za tym konkretne firmy, które sprzedały te proszki do prania i antyperspiranty, ale chyba lepiej żyć w świecie, w którym otaczamy się czystymi, zdrowymi ludźmi. I temu służy reklama. Nasza kampania „Pij mleko, będziesz wielki”, która była największą kampanią społeczną w tym kraju, bo nie była jednorazową akcją, ale prowadziliśmy ją przez 9 lat, zwróciła uwagę na ważne społecznie zagadnienia, takie jak np. osteoporoza. I nie dlatego że piętnowała coś, ale pokazywała dobre wzorce. I sądzę, że właśnie dobre wzorce powinniśmy w reklamie wykorzystywać.

Czy pojawiają się jakieś wyzwania  w realizacji tego projektu? Zwłaszcza mam tu na myśli epidemię koronawirusa.

COVID-19 okazał się swego rodzaju katalizatorem dobrych zmian. Kiedyś firmy miały swój biznes, a z drugiej strony CSR (red.: corporate social responsibility - społeczna odpowiedzialność biznesu), gdzie angażowały się społecznie. A w momencie, w którym zaczął się koronawirus, wszyscy zaczęliśmy szyć maseczki, dostarczać posiłki dla lekarzy itd. Pandemia uruchomiła pewien duch wspólnoty, uwrażliwiła nas na to, że trzeba pomagać, że trzeba się dzielić, że nie możemy myśleć tylko o naszych klientach i naszych zyskach. COVID pokazał nam, że jest jeden świat i wszyscy jesteśmy od siebie zależni. Pomaganie innym powinno być fragmentem DNA osób zajmujących się biznesem. Nie dlatego, żeby poczuć się ze sobą dobrze, ale dlatego że to jest nasz obowiązek. To efekt motyla. Jeżeli pomożemy Afryce i ta Afryka będzie się lepiej miała, to cały świat będzie lepiej funkcjonował. Warto o tym pamiętać.