Sztuka, cygara i sport to trzy miłości Franka Stelli, gwiazdora amerykańskiej awangardy. I właśnie przez tę ostatnią pasję w 1970 r. trafił on do szpitala. Diagnoza? Niegroźny uraz nogi. Ten pobyt pewnie nie zaważyłby na życiu artysty, gdyby nie odwiedził go znajomy architekt Richard Meier. Przyniósł Stelli książkę z rysunkami i zdjęciami polskich synagog pt. Wooden Synagogues autorstwa Marii i Kazimierza Piechotków z 1959 r. Lektura okazała się początkiem nowej serii dzieł.

Stella już od kilkunastu lat był jednym z najbardziej poważanych abstrakcjonistów w USA. Jego wielkie geometryczne obrazy wisiały w najlepszych galeriach kraju, w tym w kultowym Museum of Modern Art (MoMA) w Nowym Jorku. Drewniane konstrukcje bożnic, przenikające się linie dachów, pojedyncze architektoniczne elementy, które zobaczył w książce Piechotków, zaczęły kiełkować w jego głowie.

Ponieważ sam nie miał żydowskiego pochodzenia, zachwycił się nie tyle funkcjonalnością, ile estetyczną stroną tych świątyń. Zainspirowało go jednak coś, co trudno jest przełożyć na język polski: interlockingness, czyli splatanie się różnych elementów.

Zaraz po wyjściu ze szpitala rozpoczął pracę nad nową serią dzieł. Nazwał ją Miasteczka polskie. Najpierw części synagog przekładał na papier milimetrowy, potem na tekturowe modele, drewniane formy i w końcu większe kolorowe reliefy z filcem, drewnem i tekturą w rolach głównych. Efekt końcowy na pierwszy rzut oka niewiele ma wspólnego z ilustracjami z książki Piechotków. O tym, że prace były inspirowane drewnianymi bożnicami, teraz przypominają głównie tytuły, zaczerpnięte od nazw miast, w których obiekty stały: Suchowola, Olkieniki czy Mogielnica.

Na wystawie w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie można było prześledzić, jak Stella od technicznych rysunków i zdjęć doszedł do abstrakcyjnych dzieł pełnych koloru, faktur i przestrzeni. 

– To pierwsze tego typu zestawienie prac Stelli. Dla autora na tyle ważne, że zdecydował się przyjechać na otwarcie – podkreślał kurator wystawy Artur Tanikowski, który pracował nad nią ponad pięć lat.

Frank Stella - biografia

Stella urodził się w 1936 r. w Malden w stanie Massachusetts, w rodzinie włoskich imigrantów. Nigdy nie nauczył się mówić po włosku. Za to z domu wyniósł prawdę, że do sukcesu w życiu można dojść jedynie ciężką pracą i podążaniem za swoją pasją. No i miłość do zapachu farby. Mama była studentką malarstwa, a ojciec, zanim został ginekologiem, pracował jako malarz pokojowy.

Jedną z pierwszych inspiracji młodego Franka była sesja zdjęciowa w magazynie modowym Vogue. Modelka stała na tle abstrakcyjnego obrazu Franza Kline’a. Gdy na niego popatrzył, wiedział, że jest w stanie stworzyć coś równie dobrego. Po dyplomie na Princeton w 1958 r. (studiował historię i historię sztuki) zdecydował się przenieść do Nowego Jorku. Nie miał jednak pieniędzy, więc karierę zaczynał, zgodnie z rodzinną tradycją, malując budynki. Wiele lat później przyzna, że w głębi duszy zawsze pozostał malarzem pokojowym.

Może dlatego postawił na wielkoformatowe dzieła. W Nowym Jorku nie porzucił swojej pasji do sztuki i po godzinach tworzył minimalistyczne, abstrakcyjne obrazy. Obracając się w nowojorskim światku artystycznym, spotkał Leo Castellego, jednego z najbardziej znanych handlarzy sztuki. Ten od razu poznał się na potencjale młodziutkiego jeszcze Stelli i zaoferował mu stypendium: 75 dol. na tydzień. Suma nie powalała, ale pozwalała przeżyć i tworzyć sztukę. Opłaciło się.

W wieku 23 lat Stella dostał pierwszą poważną propozycję wystawy – Sixteen Americans w nowojorskim muzeum sztuki nowoczesnej MoMA (11 lat później będzie miał tam retrospektywę swoich prac jako najmłodszy artysta w historii). Jego pokryte czarną farbą obrazy, poprzecinane drobnymi niezamalowanymi liniami, zrobiły furorę. Choć wielu krytyków uważało je za okropne, inni rozwodzili się nad innowacyjnością myślenia i zupełnie świeżym spojrzeniem. Ojciec Stelli niejednoznaczny odbiór obrazów syna skomentował krótko: „Nie sztuką jest być sławnym. Znacznie lepiej być niesławnym”. I tego Stella się trzymał podczas dalszej kariery.

Frank Stella - kariera

Zresztą nigdy nie tworzył sztuki dla sławy czy pieniędzy ani nie próbował dorabiać znaczeń do swoich dzieł. „Widzisz to, co widzisz” to słynne zdanie Stelli, które świetnie definiuje jego podejście do sztuki. Nieoglądanie się na krytykę wyszło mu na dobre. Trzy lata później jego wystawa w galerii Leo Castellego została uznana za absolutny przełom w sztuce abstrakcyjnej. Pokazał na niej dzieła o dość dosłownych tytułach Czerń, Aluminium i Miedź.

Promowany przez Stellę minimalizm zaczął zyskiwać uznanie, a jego samego zaczęto po cichu nazywać współczesnym Picassem. Sztuka Stelli cały czas ewoluuje. Jak powiedział kiedyś w wywiadzie dla dziennika The Guardian: Gdy ludzie pytają mnie, dlaczego przestałem malować obrazy na czarno, odpowiadam, że to tak, jakby zapytali Kodaka, dlaczego przestał używać klisz do aparatów.

Kolor pojawił się w jego pracach w latach 60. Kolejnym zwrotem są materiały i techniki, których używał. Zamiast płótna – aluminium.  Zamiast płaskiego obrazu wielkoformatowe instalacje, rzeźby i kolaże. Z każdym dziełem coraz mocniej zaznaczał swoją duszę architekta i rzeźbiarza, a nie tylko malarza. 

– Rzeźby to obrazy, które same stoją – zwykł mawiać pytany o powód zmiany zainteresowań. Oprócz wielkoformatowych prac zaczął projektować budynki. W tym kaplicę w ogrodzie Bernara Veneta na południu Francji. Zresztą słynni architekci, jak Frank Gehry czy Daniel Libeskind, nie ukrywali, że to właśnie prace Stelli były dla nich dużą inspiracją. On sam znajduje kolejne tematy, które go inspirują, i pracuje nad nimi, nie oglądając się na innych. Przykładem tego jest „muzyczna” seria z 2006 r. Scarlatti Kirkpatrick. Nazwa odnosi się do włoskiego kompozytora Domenica Scarlattiego (1685–1757) i Ralpha Kirkpatricka, który spopularyzował jego sonaty. To, co Stellę uderzyło, to fakt, że włoski kompozytor zaczął tworzyć dopiero po ukończeniu 66 lat i udało mu się skomponować ponad 500 sonat. 

– Nie mogłem się tej informacji oprzeć. Sam stworzyłem dopiero 250 dzieł – powiedział zapytany, skąd ten pomysł. Zdaje się, że ma szanse dogonić włoskiego mistrza, bo od prawie 60 lat nie ma momentów hamowania.

Choć sam kiedyś powiedział, że żaden artysta nie powinien żyć dłużej niż 40 lat, do dziś domy aukcyjne zabijają się o jego prace. W 2015 r. w domu aukcyjnym Christie’s sprzedano je za 6,6 mln dol. O jego sławie może też świadczyć cena, za jaką niedawno kupiono jego pracownię w East Village w Nowym Jorku. Firma Milan Associates zapłaciła za nią ponad 22 mln dol.

Nie zatrzymują go nawet przydarzające mu się od czasu do czasu wpadki. Jak na przykład rzeźba w Seulu obrazująca rozbity samolot. Została okrzyknięta jedną z najbrzydszych na świecie, a mieszkańcy stolicy Korei Południowej bardziej niż lotniczą widzieli w niej katastrofę wizualną. Walter Robinson, redaktor naczelny portalu artnet.com, tak skomentował jego dzieło: Podziwiam Stellę za to, że robi najbrzydszą sztukę, jaka jest możliwa we współczesnym świecie.

W październiku 2015 r., gdy otwierano nowy budynek muzeum Whitney, gdzie wystawiana jest najlepsza amerykańska sztuka współczesna, wydarzenie uświetniała retrospektywa prac Stelli. Nie było mu łatwo dokonać wyboru, bo w jego wielkim magazynie znajduje się ich ponad 300. Nic dziwnego, skoro w wieku 80 lat ciągle tworzy. Niezmienne w jego życiu jest tylko to, że pali jedno cygaro dziennie. 

– Wybitny artysta to ktoś, kto nie boi się odkrywać siebie na nowo. I ponownie zaczynać. Niektórym udaje się to raz lub dwa. Stella zrobił to już kilkanaście razy – mówił Adam Weinberg, dyrektor Whitney Museum. Ciekawe, czy kolejnym wcieleniem znowu nas zaskoczy.