Pozostał smutek i gorycz. I zdjęcia chłopaków o zawadiackich uśmiechach, którzy pragnęli tylko dwóch rzeczy: walczyć i wrócić do domu, jaki zapamiętali.
– Wszyscy lotnicy to pijaki i wariaci! – krzyczała wzburzona matka 19-letniego Jana Zumbacha, gdy ten oświadczył, że chce zostać pilotem. Wcześniej zdążył się już nieźle „popisać”. Za jego niewątpliwą przyczyną córka wołopasa w majątku rodziców nieco – jak sam wspominał – „na wadze przybrała”. Zumbach, jeden z późniejszych dowódców Dywizjonu 303, od najmłodszych lat miał duszę niepokorną, charakter awanturnika oraz niespożyte zapasy sprytu. W 1936 r. jako jeden z 90 młodych mężczyzn dostał się do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Oczywiście, wbrew woli matki. Wraz z nim na pierwszym roku znalazł się także Mirosław Ferić, późniejszy słynny as lotnictwa. W szkole zaprzyjaźnili się z trzecim zawadiaką – Witoldem Łokuciewskim, młodzieńcem o hollywoodzkiej urodzie, który miał zostać ostatnim dowódcą legendarnego dywizjonu. „Trzej muszkieterowie”, jak nazywano ich w czasie wojny, byli prawdziwymi szczęściarzami. Do Dęblina startowało 6 tys. kandydatów, a dostanie się do szkoły graniczyło z cudem. O ile w XIX w. elitą byli kolejarze, o tyle wiek XX przyniósł fascynację podniebnymi przestworzami. Charles Lindbergh przelatując samotnie Atlantyk w 1927 r., pokazał, 
że sky is the limit i dla człowieka nie ma już rzeczy niemożliwych. Polski rząd finansował aerokluby, gdzie każdy mógł brać bezpłatne lekcje latania. Z takiej okazji korzystały wszystkie „gorące głowy”, również kobiety. Latała, ku zgrozie 
i zgorszeniu rodziców, nawet młodziutka Jadwiga Piłsudska, córka Marszałka.
– Witold Urbanowicz, jeden z dowódców Dywizjonu 303, zgodnie z oczekiwaniami rodziców miał zostać kawalerzystą. Stało się inaczej – mówi Wojciech Krajewski, historyk, starszy kustosz Muzeum Wojska Polskiego 
w Warszawie, autor biografii lotnika. – W roku 1928 Witold wybrał się z kolegami do kawiarni w pobliżu warszawskiego lotniska. Powietrznym akrobacjom przyglądały się tam zafascynowane dziewczyny. „Na koniu takich sztuk nie zrobisz” – rzuciła jedna z nich. To dzięki tej – nieco kąśliwej – uwadze Urbanowicz zamiast ułanem postanowił zostać pilotem. Po dwóch  latach zaczął naukę w Dęblinie, gdzie szlify zdobywały późniejsze sławy Dywizjonu 303.


Wstawaliśmy o czwartej rano i do południa wykonywaliśmy loty szkolne – wspominał Jan Zumbach. Po obiedzie mieliśmy krótki czas na odpoczynek, po czym znów wracaliśmy do kabin. Dopiero wiele lat później stało się dla mnie jasnym, że to właśnie dęblińska szkoła – wyczerpujący tryb życia w połączeniu z żelazną dyscypliną – pozwoliła łatwiej pokonywać trudności 
i nawet śmiać się, wzruszając ramionami, w obliczu przykrości. Wierzę głęboko, że owe cztery lata, jakie spędziłem w Wojsku Polskim, opancerzyły mnie na całe życie.
Żelazna dyscyplina nie przeszkadzała jednak młodym pilotom korzystać z życia. Uczyli się w końcu nie tylko pilotażu. Wpajano im też, aby zachowywali się rycersko, dbali o damy, kupowali im kwiaty, byli szarmanccy, nie uprawiali hazardu, nie zaciągali długów i za dużo nie pili. Studenci pilnie słuchali, a potem… robili swoje. Nierzadko zadawali się z paniami, które damami nie były, pożyczali pieniądze i próbowali dokładnie tego wszystkiego, czego nie powinni. „Trzem muszkieterom” w głowie były głównie „wino, kobiety i śpiew”, nauka na samym końcu. A że lokata zależała również od zachowania podchorążego, Łokuciewski ukończył szkołę na przedostatnim miejscu, a Ferić jako ósmy od końca. Tylko Zumbach uplasował się dość wysoko: na 38. miejscu od końca. Latali za to tak, jakby urodzili się ze skrzydłami. Brawurowo, z fantazją.
– Byli uważnie obserwowani przez instruktorów. Kiedy odpadli ci, którzy sobie zupełnie nie radzili, pozostałych dzielono na dwie grupy. Kursanci o spokojniejszych charakterach zostawali pilotami bombowców, czyli – jak nazywali ich złośliwie koledzy – kierowcami autobusów. Ci o zawadiackiej naturze, skorzy do ataku i dynamiczni, szli na myśliwce – mówi Wojciech Krajewski. – Ale to nie byli szaleńcy, tylko znakomici piloci. Ich przewaga nad innymi brała się właśnie z surowej, przedwojennej selekcji
i świetnego wyszkolenia. Polacy np. zwykle jako pierwsi dostrzegali samoloty wroga. W większości naszych myśliwców przed 1939 r. nie było radia – nie mogli się więc ostrzegać. Musieli baczniej obserwować to, co dzieje się dookoła, a sygnały i spostrzeżenia przekazywali sobie gestami ręki czy kiwaniem skrzydeł.
Myśliwiec w powietrzu powinien zamienić się w kobrę; atak musi być zdecydowany, błyskawiczny i skuteczny – instruował podopiecznych Witold Urbanowicz. Podchorążowie szkolili się w ryzykownej taktyce wyrażonej zdaniem: „Nie strzelaj, dopóki nie zobaczysz białek ich oczu”. Kursant razem z oficerem lecieli obok siebie, na określonej wysokości rozdzielali się w powietrzu, a następnie, z prędkością 400 km/godz. pędzili wprost na siebie.
Ten, kto ze strachu przed zderzeniem (...) zbyt wcześnie odskakiwał w bok, nie był wart nic. Ja ten odskok robiłem w ostatniej dziesiątej części sekundy, kiedy niemal zaglądałem już w oczy porucznika – wspominał Zumbach.  
400 km/godz. Odskok w ostatniej chwili. Co usłyszał od dowódcy żądny pochwał pilot?
– Wciąż za wcześnie!

W Dęblinie i na ziemi trzeba było mieć mocne nerwy. 1 września 1939 r. niedoszły kawalerzysta, a teraz już doświadczony instruktor Witold Urbanowicz wystartował z lotniska. 
W drugim samolocie leciał kursant. Był to rutynowy lot szkoleniowy, pojedynek „jeden na jednego”. Urbanowicz, jak większość bohaterów tej opowieści, nie należał do ludzi pokornych. W 1934 r., podczas międzynarodowych zawodów samolotów sportowych w Warszawie, srogo potraktował samego Willy’ego Messerschmitta, konstruktora słynnych myśliwców, kiedy ten podszedł pod hangar, gdzie wstęp był wzbroniony. Witold trzymał leżącego na mokrej trawie „szpiega” pod bronią, dopóki nie pojawili się niemieccy oficjele.
Pamiętnego 1 września niespodziewanie zobaczył wokół swojej maszyny smugi pocisków. Przekonany, że to towarzyszący mu podchorąży strzela przez pomyłkę, dał znak do lądowania. Na ziemi usłyszał od kolegów: ofiaruj metrową świecę w kościele. Przed chwilą zaatakował cię messerschmitt! Dla Urbanowicza wtedy właśnie rozpoczęła się II wojna światowa.  

 

W 1939 r. III Rzesza miała do dyspozycji ok. 1 500 bombowców i 1 100 myśliwców. Polska – 390 maszyn, w tym 150 myśliwców.
– Polskie samoloty PZL P.7 i P.11 były znacznie wolniejsze od maszyn Luftwaffe. Kiedy wybuchła wojna i przyszło im się zmierzyć z messerschmittami, nasi lotnicy mieli tylko trzy atuty: zwrotność swoich powolnych samolotów, własne mistrzostwo pilotażu i wolę walki. Nie było szans na dogonienie nawet bombowca, dlatego atakowali z przewagą wysokości, by się dodatkowo rozpędzić. O nawiązaniu równej walki z messerschmittem w ogóle nie było mowy – mówi Wojciech Krajewski. 
– Walka w obronie polskiego nieba była przegrana, ale nie z winy pilotów. W tamtym czasie siłom zbrojnym Niemiec nie mogło się oprzeć żadne państwo. Wystarczy wspomnieć, jak szybko upadła Francja, a Wielką Brytanię przed inwazją uratował tylko kanał La Manche. Polski przemysł lotniczy, tworzony od zera po odzyskaniu niepodległości, dopiero nabierał rozpędu. Niestety, zabrakło paru lat. Ale nawet wobec klęski wrześniowej dokonano czegoś wielkiego – zdołano ewakuować, głównie przez Rumunię i Węgry, co najmniej 80 proc. personelu lotniczego. Tylko dzięki temu dało się odbudować polskie lotnictwo we Francji, a potem w Wielkiej Brytanii – wyjaśnia historyk.
Rumuński rząd początkowo zgodził się na przyjęcie myśliwców polskiego lotnictwa. Na południe ruszyły więc eskadry Zdzisława Krasnodębskiego – pierwszego dowódcy Dywizjonu 303, nazywanego przez pilotów „królem”. Podchorążych z Dęblina przeprowadzał Witold Urbanowicz. Wszyscy pałali żądzą walki, tymczasem wkrótce przyszło rozczarowanie: Rumunia ogłosiła neutralność i odmówiła przyjęcia samolotów. Tysiące lotników wyruszyło dalej – tam, gdzie mogli wykorzystać swoje umiejętności. Jan Zumbach płynął statkiem przemycającym emigrantów, w smrodzie zwierzęcych odchodów, zaś mięso, które przygotował z kolegami na podróż, przykryte było tysiącami robaków grubych jak sznurowadło. Podczas przeprawy przez Bosfor grecki kapitan łajby, chcąc uniknąć kontroli Turków, wywiesił żółtą flagę: na pokładzie zakaźnie chorzy!

Do Anglii dotarło ponad 30 tys. polskich lotników, marynarzy i żołnierzy. Gdy skapitulowała Francja, Albion stał się dla nich Wyspą Ostatniej Nadziei. Był również Ziemią Kompletnie Nieznaną. Z początku większość polskich pilotów potrafiła powiedzieć po angielsku zaledwie: yes i no. Jeden na zadane po angielsku pytanie, czy jest chory wenerycznie, radośnie wykrzyknął yes, co zaowocowało nieco upokarzającymi badaniami. Niemożność dogadania się, w połączeniu z brakiem pokory, a czasem i subordynacji Polaków, wprawiała Anglików w zakłopotanie. Nie bardzo wiedzieli, co robić z tymi pełnymi fantazji lotnikami. Wiedzieli o nich na ogół tyle, że nie udało im się obronić własnego kraju. Przekonani, że to wynik braku umiejętności, wysyłali ich na przymusowe szkolenia, na których piloci mieli poznawać procedury 
i język. Ale Zumbach, Urbanowicz, Łokuciewski, Ferić i wielu im podobnych nie chciało się szkolić. Znali swoją wartość i chcieli mieć możliwość formowania własnych, polskich jednostek. Kiedy Luftwaffe zaczęła zmasowane ataki na brytyjskie lotniska, zaś piloci Jej Królewskiej Mości ginęli jeden za drugim, Winston Churchill przychylił się w końcu do żądań gen. Władysława Sikorskiego i 2 sierpnia 1940 r. 
zezwolił na utworzenie polskiego Dywizjonu 303, który Polacy ochrzcili kościuszkowskim. Kadłuby hurricane’ów ozdobili godłem: czerwoną krakuską i skrzyżowanymi kosami na tle czerwono-białych pasów i gwiazd.
Odżyła nadzieja. Niestety, choć bitwa o Anglię trwała już miesiąc, Anglicy kazali im czekać. Wściekli Polacy szkolili się więc, pozorując ataki na stare angielskie bombowce Bristol Benheim. Ale historia lubi płatać figle… 30 sierpnia dwie eskadry jak zwykle wzbiły się w powietrze, by – jak złośliwie twierdził Zumbach – polować na niewinnego benheima. Dokładnie o 16.15 – to moment niezwykle ważny w dziejach dywizjonu – porucznik Ludwik Paszkiewicz, widząc w powietrzu zamieszanie, odłączył się od szyku. Nie czekał oczywiście ani na rozkaz, ani na pozwolenie. Samotnie wmieszał się do walki angielskiego hurricane’a z dwoma niemieckimi dornierami Do17. Niemal odruchowo otworzył ogień. Po chwili cała niemiecka załoga wisiała na spadochronach. Paszkiewicz nigdy nie pił. Jego wstrzemięźliwość była tak przysłowiowa, że koledzy poddawali w wątpliwość jego polskie pochodzenie, ale tego dnia upił się do nieprzytomności.  

 



Nazajutrz, w wigilię rocznicy pierwszych walk w Polsce, Dywizjon 303 oficjalnie wyruszył do akcji, by zablokować drogę ciągnącym na Londyn niemieckim bombowcom. Tego dnia angielskie lotnictwo poniosło największe straty w całej bitwie o Anglię. Niemcy strącili 39 myśliwców, zginęło 14 pilotów. Polacy wyszli z tej próby z tarczą i mieli na koncie trzy zestrzelenia. Zachwyceni Brytyjczycy postanowili wynagrodzić dzielnych pilotów i… dali im dzień urlopu. Dla naszych była to straszna kara.

Niemieckie samoloty codziennie czarną chmurą nadlatywały nad wyspę, a Polacy bili się o – obcy im przecież – kraj jak „anioły
zemsty” (cytując brytyjskich dziennikarzy). W połowie września osiągnięcia Dywizjonu Kościuszkowskiego były tak wielkie, że Stanley Vincet, szef bazy w Northolt, postanowił osobiście sprawdzić, czy przypadkiem Polacy nie zawyżają liczby zestrzeleń. To, co zobaczył, dosłownie wbiło go w lotniczy fotel. Wycho
wankowie twardej szkoły w Dęblinie pruli prosto na dzioby messerschmittów, otwierając ogień niemal w ostatniej chwili. Spadali na swoje ofiary niezauważenie, w jednej chwili byli wszędzie i nigdzie. Atak rozegrał się w tak zawrotnym tempie, że pułkownik nie zdążył się nawet włączyć do walki. Za każdym razem, gdy chciał zbliżyć się do niemieckiego bombowca, drogę przecinał mu „nurkujący Polak”.

Okazało się, że to Anglicy powinni się uczyć od Słowian. Po wylądowaniu Vincet zdołał tylko wykrztusić: „oni naprawdę ich koszą”.   
I to jak! O ile Witold Łokuciewski pisał niemalże suche raporty, o tyle Ferić skrzętnie notował wszystko (prowadził pamiętnik dywizjonu), a we wspomnieniach Jana Zumbacha niemalże czuć zapach dymu. Dziś, gdy wiele osób boi się wsiąść do rejsowego samolotu, relacje z tamtych lat przypominają opowieści współczesnych nastolatków, którzy właśnie osiągają kolejny poziom w komputerowej grze. Teraz rzuciły się na nas messerschmitty. Ile ich było? Bardzo dużo! Widziałem tylko samoloty  z czarnymi krzyżami. Wiłem się jak w ukropie, wykonując szaleńcze zwroty, aby tylko zgubić dwa siedzące mi na ogonie. W pewnej chwili messerschmitt pokazał mi się na chwilę w celowniku. Instynktownie nacisnąłem spust. Moich osiem karabinów plunęło ogniem, z samolotu Niemca buchnął dym, w jednej chwili zwalił się w dół. Drugi messerschmitt pokazał się przede mną w odległości nie większej niż 50 metrów. Ponownie nacisnąłem spust, ale tym razem z karabinów nie padł ani jeden strzał. Skończyła się amunicja. Zmniejszyłem obroty silnika i lecąc ku ziemi granicznie ciasną spiralą, umknąłem, na wysokości czubków, z tego gniazda szerszeni. Tak opisuje powietrzną walkę Zumbach, w równie spokojny sposób relacjonując otarcie się o Ostateczność: Obraz dorniera w wizjerze celownika robi się coraz większy – samolot był jednak wciąż za daleko... Poczekaj Janku, jeszcze chwilkę – jeszcze troszeczkę... Nagle, oszałamiający huk, straszna eksplozja! Kabina mego samolotu znikła, znalazłem się w próżni, zupełnie sam, wciąż trzymając w ręku drążek sterowy, jak czarownica kij miotły. Nie musiałem wyskakiwać – samolotu nie było – przed otwarciem spadochronu należało się tylko uwolnić z resztki fotela, która wciąż była przy mnie. Dokonałem tego, spadając w zawrotnym tempie.

– Każdy pilot Dywizjonu 303 to osobna książka – twierdzi Wojciech Krajewski. – Nie chcę ich nazywać bohaterami, ale to byli mistrzowie swego fachu, wyszkoleni, by latać, zwyciężać i wracać, a nie ginąć jak kamikadze. Latali w bitwie o Anglię na nieco już przestarzałych hurricane’ach, które nadawały się do walki z bombowcami Luftwaffe. Walkę z myśliwcami zostawiano szybszym spitfire’om. Ale w realiach walki powietrznej nie dało się wybierać przeciwnika. Polacy mówili, że gdyby mieli spitfire’y, ich wyniki byłyby jeszcze lepsze.
W 1944 r. przyszło się im skonfrontować nad Anglią z nową bronią – bezzałogowymi pociskami V1. „Załatwiali” je w niewiarygodny sposób: zbliżali się i podważali końcówką własnego skrzydła koniec skrzydła pocisku. To wytrącało V1 z równowagi.
Zumbach z wrodzoną prostotą skomentował tę taktykę: – To zabawa wprawdzie wesoła 
jak na odpustowej strzelnicy, ale i niebezpieczna.
 
31 października 1940 r. kampania powietrzna zwana bitwą o Anglię zakończyła się sromotną klęską Luftwaffe. Niemcy stracili ponad 1 700 samolotów, a ok. 600 zostało uszkodzonych. RAF utracił 915 maszyn i prawie 500 pilotów, wśród nich 33 Polaków.


Brytania ocalała – pisał na gorąco Arkady Fiedler. W decydującym dniu, owym 15 września 1940 r., dwadzieścia jeden alianckich dywizjonów […]. wzięło na siebie cały obuch hitlerowskiej furii i broniło całości frontu [...]. Między nimi byli i Polacy. Wśród Polaków – Dywizjon 303. Wkład jego do bitwy o Anglię w jej najważniejszym okresie wrześniowym był wspaniały 
i zdumiewający; 303 zestrzelił trzykrotnie więcej przeciwników niż przeciętnie każdy z innych dywizjonów alianckich. A przy tym miał trzykrotnie mniej własnych strat.  


Wielka Brytania zachłysnęła się Polakami. Kelnerzy nie pozwalali im płacić za posiłki, kontrolerzy za bilety.


– To Absolutne Tygrysy – mówił sekretarz króla Jerzego, sam zaś król wybrał się z wizytą do bazy w Northolt, aby osobiście pogratulować lotnikom. Jego Wysokość usiłował zamienić z każdym z asów kilka słów, ale ci na ogół nic nie rozumieli. Jeden z chłopaków, oszołomiony wizytą, poprosił, używając zwrotu znanego mu z procedur lotniczych: Say again, Sir (Niech pan powtórzy). Ten nietakt poruszył zresztą królewską świtę niemal tak jak sytuacja w Europie.


Również dyrektor naczelny BBC słał obrońcom Anglii gorące pozdrowienia. Jan Zumbach pojawił się na plakacie nawołującym do wojennych oszczędności. Winston Churchill obstawał, że jeden Polak wart jest trzech Francuzów, inni, że nawet 10. Polscy piloci byli zapraszani na elitarne przyjęcia, a kiedy jeden z nich przez pomyłkę wylądował ze spadochronem na ekskluzywnym polu golfowym, niemal automatycznie został przyjęty do klubu. Tam, gdzie pojawiały się Absolutne Tygrysy, otaczali ich wielbiciele i... myśliwi, a dokładniej – piękne myśliweczki.


Za mundurem panny sznurem. Za polskimi pilotami ten sznur ciągnął się w nieskończoność. Panie dojrzalsze „adoptowały” polskie dywizjony. Młodsze okazywały wdzięczność inaczej. Dwa kilometry od bazy w Northolt leżał Orchad Inn. Stary zajazd miał żydowskiego gospodarza, który ustalał ceny na poziomie dostępnym dla młodych pogromców przestworzy. Przez Orchad Inn przewijała się paleta pań, także tych, które nie robiły nic charytatywnie. Większość stanowiły jednak te, które doceniały przede wszystkim czar polskich bohaterów.


Wisząca na ścianie lista zwycięstw dywizjonu była aktualizowana a jour, oklaskiwana przez podpitych gości, a potem w szczególny sposób czczona przez przedstawicielki płci pięknej, które im lista była dłuższa, tym bardziej słabły w naszych ramionach – wspominał Zumbach i dodawał, że kiedyś przeczytał niechcący pamiętnik jednej z takich dam. Gdybym nie leżał w łóżku, pewnie bym padł, napisał. Ann prowadziła bowiem skrupulatną listę kochanków, wśród których znalazło się wielu kolegów Jana z dywizjonu. Wszyscy dostali oceny bardzo dobre, w przeciwieństwie do Anglików.

Wśród setek reporterów pojawił się w końcu jeden niezwykły. Taki, który zapewnił Dywizjonowi 303 nieśmiertelność. Był pisarzem 
i podróżnikiem, a nazywał się Arkady Fiedler.


– Polacy byli szarmanccy, całowali w rękę, kupowali kwiaty. Oszałamiali Angielki – śmieje się syn Arkadego, Marek, który opiekuje się spuścizną po ojcu. – Dlatego angielscy piloci podszywali się pod Polaków, żeby tylko zdobyć względy u kobiet. Usiłowali mówić łamaną polszczyzną, dopinali sobie do mundurów naszywkę „Poland”. Nie mogli zrozumieć, na czym polega ten nieuchwytny polski czar. Ale dla Angielek to było oczywiste. Zachwycały je sytuacje podobne do tej, kiedy jeden z pilotów udzielając wywiadu angielskiej dziennikarce, zapytał, czy może pożyczyć od niej duszę i zabrać ją ze sobą w chmury na szczęście. Pani redaktor nie odmówiła.


– W 1939 r. ojciec był na Tahiti, ale na wieść o wybuchu wojny, zgasło mu tam słońce 
– ciągnie Marek Fiedler. – Dostał się do Wojska Polskiego, a gdy dowiedział się o sukcesach Dywizjonu 303, poprosił generała Sikorskiego o pozwolenie napisania o lotnikach. W Northolt zaprzyjaźnił się z wieloma pilotami, głównie 
z Witoldem Urbanowiczem, który bardzo go wspierał. Ojciec nie miał przecież pojęcia o lataniu, a musiał być z tym lotnikami bardzo blisko, także ze względu na zdjęcia. Woził ze sobą rolleflexa 6 x 6, dwuobiektywowego. Wtedy nie było przybliżeń, często więc fotografował z odległości zaledwie metra–dwóch.


Na zdjęciach Fiedlera piloci są spokojni i uśmiechnięci. – Ojciec wiedział, że oni za chwilę mogą nie żyć. Tak jak oni, musiał oswoić się ze śmiercią – mówi syn pisarza. A Witold Urbanowicz wspominał: Fiedler swoim pobytem na lotnisku wpłynął dodatnio na personel Dywizjonu 303. Piloci i mechanicy wiedzieli, że jest ktoś, kto ich wysiłek w walce z Niemcami uwieczni jako dokument, który kiedyś stanie się legendą.


Dywizjon 303 Fiedlera to książka pełna emocji. Już w 1942 r. pojawiła się w okupowanej Polsce, choć nazwiska jej bohaterów ze względów bezpieczeństwa zastąpiono pseudonimami. Wydana w formie talii kart stała się tak popularna, że podziemni wydawcy nie nadążali z dodrukami. Dodawała otuchy, krzepiła, ale i pokazywała walkę straszniejszą niż ta 
w przestworzach. Walkę z samym sobą.


Do najbarwniejszych postaci Dywizjonu 303 należał Józef František, Czech z pochodzenia. Niesubordynowany, regularnie oddzielał się w powietrzu od szyku, narażając w ten sposób kolegów. Nad Dover czekał na powracające samoloty nieprzyjaciela. Zawsze były wśród nich takie, które po wystrzeleniu całej amunicji lub z powodu kończącego się paliwa leciały do domu samotnie. František z zimną krwią dokonywał ich egzekucji – wspominał Jan Zumbach. Jego słabość do polowań w pojedynkę była niezwyciężoną chorobą, nieodpartym popędem – dodawał Arkady Fiedler. Czech miał stalowe nerwy. Jednak im więcej kontrowersyjnych sukcesów odnosił, tym bardziej gasł. Na ziemi był przewrażliwiony i opowiadał, że najbezpieczniej czuje się w powietrzu. Wielu pilotów odczuwało skutki wielotygodniowego życia pod presją, ale to właśnie stalowy František, jak na gorąco relacjonował Arkady Fiedler, 
w czasie nocnych nalotów niemieckich zrywał się na lada odgłos syren i pierwszy pędził do schronu, on, który dawniej śmiał się z takich środków bezpieczeństwa. Nowa mania chwyciła go równie mocno jak wszystkie poprzednie. I było w tym rzeczywiście coś wstrząsającego, godnego najgłębszego współczucia; junak, który z niesłychaną brawurą i najzimniejszą krwią rzucał się na wroga, wracając chwilę później do swojej bazy, bał się ziemi. Bał jej się coraz bardziej, jak gdyby ziemia była demonem mszczącym się na człowieku za to, że tak bezgranicznie ukochał powietrze. 8 października 1940 r. znaleziono rozbity samolot Františka. Maszyna nie miała śladów po kulach, Czech z nikim nie walczył. Prawdopodobnie chciał popisać się przed swoją dziewczyną i zabił się, wykręcając beczkę.
Tak zginął od ziemi, jak tego się obawiał – napisał Arkady Fiedler. Najgorsze demony jednak dopiero się czaiły.

Zmienne losy wojny rodziły nowe sojusze. Propaganda zaczęła podsycać w Anglii i USA antypolskie nastroje, gloryfikując Rosję. Rosja zaś, nie przejmując się resztą świata, robiła z Polską, co chciała. Zachód wyciszył sprawę Katynia, a Anglikom (sprzymierzonym teraz z Amerykanami) polscy żołnierze przestali być potrzebni. Kończył się wielki angielsko-polski romans. Zaadoptowane przez brytyjskie ladies polskie dywizjony zostały nagle sierotami. Teraz „matki” mieli amerykańscy chłopcy.  


Witold Urbanowicz, który w momencie ujawnienia mordu katyńskiego przebywał w Waszyngtonie, nie mógł pojąć takiego cynizmu – piszą Lynne Olson i Stanley Cloud, autorzy najobszerniejszej pracy o Dywizjonie 303. Jego ból i oburzenie były tym większe, że znał wielu spośród zabitych. Polscy lotnicy na Zachodzie patrzyli, jak Polska ginie. Gdy wybuchło powstanie warszawskie zdesperowani wysłali do angielskiej królowej rozpaczliwy telegram, błagając, by mogli wspomóc Warszawę. Nie otrzymali odpowiedzi.


– Kiedy bronili Anglii, noszono ich na rękach, teraz – zapomniano. Dziewczęta zwróciły się ku mającym wysoki żołd Amerykanom z 8. Armii Powietrznej – mówi Wojciech Krajewski. – Stalin wywarł nacisk na angielski i amerykański rząd, by polscy żołnierze nie brali udziału w London Victory Parade w 1946 r.

15 pilotów z pierwszego składu dywizjonu poległo, wojnę przeżyło dziewięciu. Z nich tylko dwóm było dane wrócić do Polski. Jednym był muszkieter Witold Łokuciewski. Przyjechał do ojczyzny w 1947 r. i przez dwa lata pracował jako instruktor w Aeroklubie Lubelskim. Później na fali represji stracił pracę i zakazano mu wstępu na lotnisko. W 1947 r. aresztowano także Witolda Urbanowicza. Po zwolnieniu uciekł na Zachód. Jan Zumbach wybrał los awanturnika. Przemycał złoto i papierosy, od 1962 r. tworzył lotnictwo Katangi, które pod jego dowództwem bombardowało siły rządowe Konga. Handlował bronią. Stał się przemytnikiem i najemnikiem, przestępcą. Był bohaterem, który nie pasował na pomniki.


– W 1947 r. Dywizjon 303 został wydany w Warszawie przez „Czytelnika”, ale niebawem został wycofany z bibliotek i znalazł się na komunistycznym indeksie. Ojciec nie mógł przez kilka lat wyjeżdżać. Na szczęście nie został aresztowany – opowiada Marek Fiedler. – W 1956 r., po odwilży, książka została lekturą szkolną. Ona ma kapitalną wartość. Pokazuje, że człowiek potrafi, że nasi piloci decydowali o losach świata. Co by było, gdyby Niemcy wygrali bitwę o Anglię? Do dziś Dywizjon 303 doczekał się 27 polskich wydań w łącznym nakładzie ponad 1,5 mln egzemplarzy.


Siedzimy z Markiem Fiedlerem w jego domu w Puszczykowie. Dookoła zdjęcia Arkadego, pamiątki z podróży. Potomkowie pisarza kultywują pamięć o jego pracy. Marek pokazuje stare fotografie, nieliczne dokumenty, które udało mu się zdobyć.

– Czy pani wie, że Dywizjon 303 miał swój hymn? – pyta. – Powstał w lasach pod Radomskiem, kiedy partyzanci czytali książkę mego ojca. Pieśń dotarła do Londynu, gdzie zagrzewała naszych lotników do walki.


Ocalona przez Arkadego Fiedlera legenda jest ciągle żywa. Na lotnisku w Northolt, do dziś bazie RAF-u, zachowano historyczną mesę, gdzie piloci fetowali swoje zwycięstwa. Przed Orchard Inn stoi spitfire w polskich barwach.


Nie ma wątpliwości, że to Arkady Fiedler ocalił polskich lotników od zapomnienia. Zgłoszone przez Dywizjon 303 aż 126 zestrzelenia w czasie bitwy o Anglię przeszły do legendy, choć dziś wydaje się, że to liczba nieco zawyżona. – Szkoda, że polska emigracja wojenna nie zadbała o swoją spuściznę – mówi Wojciech Krajewski. Zgodnie z testamentem Dywizjonu 303 wszystkie jego pamiątki miały trafić do zbiorów Muzeum Wojska Polskiego. Do dziś nie trafiły. Znajdują się w Instytucie i Muzeum gen. Sikorskiego w Londynie. Mało kto z polskich historyków może sobie pozwolić (ze względów finansowych), by je badać. Choć nigdy w historii tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu, nie każdy potrafi pielęgnować przeszłość. Ale przecież piloci z Dywizjonu 303 to byli po prostu zwykli chłopcy...

W artykule wykorzystano cytaty z książek: „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera; „Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski. Zapomniani bohaterowie II wojny światowej” Lynne Olson i Stanleya Clouda w przekładzie Małgorzaty i Andrzeja Grabowskich; „Ostatnia walka. Dowódca Dywizjonu 303” Jana Zumbacha w przekładzie Ryszarda Witkowskiego.  

Joanna Lamparska