21 czerwca 2011 bliscy dwójki polskich podróżników rozsyłają po znajomych alarmującego e-maila: „Środowisko podróżnicze Wybrzeża jest zaniepokojone zniknięciem Celiny Mróz i Jarosława Frąckiewicza, którzy składanym kajakiem spłynęli w maju dolnym odcinkiem Urubamby i dopłynęli do Ukajali. Ostatni ślad na ich blogu pojawił się 26 maja br. Wczoraj mieli wrócić do Polski – nie wrócili... Może zasugerujecie, jakie rozsądne ruchy w tej sprawie, poza naciskami na polskie służby dyplomatyczne w Peru, trzeba zrobić...”. Choć Celiny i Jarka nie znałem, informacja dociera do mnie, do Buenos Aires. Kontaktuje się ze mną Michał Kochańczyk, gdański alpinista i eksplorator, przyjaciel zaginionych, któremu kilka miesięcy wcześniej pomagałem w logistyce niewielkiej ekspedycji naukowej w Wenezueli. Powiadamiam peruwiańskie media. Skutecznie – po kilku dniach tamtejsze telewizje i gazety informują o zaginięciu Polaków. Apele o pomoc w poszukiwaniach niewiele dają. Zaalarmowana przez polski konsulat policja także nie zdobywa żadnych konkretnych wiadomości. Najbliżsi zaginionych nie chcą dłużej czekać. Pytają mnie, czy mógłbym pojechać na miejsce i dowiedzieć się, co się wydarzyło. Nie wiem, czym zasłużyłem na takie zaufanie, ale bez wahania podejmuję się misji.

W LIMIE LĄDUJĘ 1 LIPCA. Spotykam się tam z szeregiem ludzi oferujących swą pomoc. Rozmawiam ze znawcami regionu. Notuję cenne rady, zapisuję numery telefonów, kompletuję ekwipunek. Prawie wszyscy przypuszczają, że polscy kajakarze nie docenili trudności rzeki. Opowiadają o wielkich wirach, które sprawiają problem nawet znacznie większym jednostkom. Ale przecież pisał już o nich Fiedler, więc Celina i Jarek też musieli o nich wiedzieć! Zdaniem moich rozmówców, jeśli to nie był wypadek, to być może polscy kajakarze zabłądzili w plątaninie kanałów, dopływów i starorzeczy. Ponoć zdarza się to nawet ludności lokalnej – Ukajali zmienia swój bieg po każdej porze deszczowej. Gdy pytam, czy jest możliwe, aby Polacy zostali zabici, słyszę, że lokalni Indianie są zwykle przyjaźnie nastawieni, a rzeczni piraci najczęściej tylko zastraszają i rabują. Czy uda mi się znaleźć Celinę i Jarka żywych? W Limie poznaję Mirosława Rajtera, mieszkającego od kilku lat w Peru lingwistę zajmującego się indiańskimi językami. Pytam, czy nie pojechałby ze mną do dżungli. Zgadza się. Co dwie głowy, to nie jedna!

LECIMY DO PUCALLPY, największego miasta nad górnym Ukajali, gdzie Celina i Jarek mieli zakończyć swój spływ. Tam do naszej ekipy przyłącza się też Ronald Suarez, Indianin Shipibo, dziennikarz, również językoznawca. Udaje się nam dostać przed oblicze lokalnego generała policji i szefa marynarki wojennej. Obaj, na szczęście, deklarują wolę współpracy. Wsiadamy do niewielkiego samolotu, który odlatuje, jak tłumaczy nam pani na lotnisku, „gdy zbierze się komplet pasażerów i pojawi się pilot”. Lecimy do Atalaya, miasteczka, skąd Celina i Jarek po raz ostatni dali znak życia. W czasie podróży przez godzinę patrzę z góry na meandrującą w dżungli olbrzymią rzekę. Ogarnia mnie przerażenie. Przecież do przeczesania tych wszystkich zakoli, rozlewisk, odnóg i jeziorek potrzeba setek, jeśli nie tysięcy ludzi!

W lokalnym komisariacie pokazują nam raporty, w tym relacje świadków, którzy ponoć widzieli polskich kajakarzy w różnych miejscach wzdłuż Ukajali. Niektórzy twierdzą, że Jarek zapowiadał spłynięcie przez Amazonkę aż do Atlantyku... Czyżby nie powiadamiając bliskich, zmienili plany? Gdyby zaginieni byli nastolatkami lub studentami, uwierzyłbym w taką hipotezę. Ale 70-latek z 58-letnią żoną? Poza tym z miejscowymi mogła rozmawiać jedynie Celina, bo znała trochę hiszpański. Jarek nie. Szybko notuję nazwiska cytowanych przez policję świadków. Ci, których udaje mi się znaleźć, wypierają się swych zeznań. Nikt z nich polskich kajakarzy nie widział. – A czego się spodziewaliście po policjantach, którzy nawet nie mają radiowozu? Wymyślili zeznania, żeby się pozbyć kłopotu – tłumaczy jeden z mieszkańców.   Nieprawdą okazuje się też fakt, że o zaginięciu Polaków funkcjonariusze poinformowali wszystkie wioski wzdłuż rzeki. To dopiero na naszą prośbę odpowiedni komunikat przekazany zostaje przez łączący je system komunikacji radiowej. A lokalne rozgłośnie zaczynają nadawać informacje o poszukiwaniach w lokalnych indiańskich językach. W eter idą też komunikaty po polsku: „Celinko i Jarku, jeśli nas słyszycie...”. Na efekty długo nie czekamy. Już następnego dnia zgłaszają się do nas informatorzy.

ZABITO DWÓCH PISHTACOS. – W wioskach wzdłuż Ukajali mówi się o tym od kilku tygodni – tłumaczą. Dla wielu peruwiańskich Indian pod tym pojęciem kryją się źli ludzie, najczęściej biali, którzy zabijają ich, aby pobrać ich organy czy tłuszcz mogący posłużyć do wyrobu kosmetyków, a nawet paliwa lotniczego. To stara legenda, ożywiana jednak regularnie zarówno przez niewyjaśnione morderstwa, jak i nieodpowiedzialnych polityków oraz dziennikarzy próbujących zasiać strach dla doraźnych celów. Jak się później dowiemy, nawet jedna z rozgłośni z Atalaya regularnie straszyła w ostatnich miesiącach obecnością pishtacos i namawiała do przemocy wobec „człowieka o jasnych oczach”. Jasne oczy ma bowiem... kontrowersyjny mer Atalaya. Gdy udaje się nam to ustalić, policja i marynarka wojenna ruszają z ekspedycją mającą potwierdzić te wiadomości. Ich celem jest Aririca, niewielka osada położona 2,5 godz. rejsu szybką motorówką w dół rzeki. To tam pishtacos mieli zostać zabici. I to tam – jak mówią niektórzy – mieszkają, na marginesie zorganizowanych indiańskich społeczności, „źli ludzie”. Ale policja powraca bez sprawców. Słysząc zbliżające się o świcie motorówki, kilka osób uciekło z osady z częścią zrabowanego ekwipunku Polaków. Wśród znalezionych w indiańskich chatach przedmiotów znajduje się m.in. polskojęzyczny przewodnik po Peru i Boliwii, a w nim zaznaczona i opisana ręką Celiny trasa: Lima – Cusco – Urubamba – Atalaya. Rodziny natychmiast identyfikują przesłane mailem fotografie. Nie ma wątpliwości: znalezione przedmioty należały do zaginionych. Niestety przesłuchiwani mieszkańcy osady potwierdzają uzyskane przez nas informacje: to ich krewni zabili parę kajakarzy. Ciała wrzucono do rzeki. Śledczy przyjmują wersję, jak się później okaże, błędną, że Polacy rozbili obozowisko w pobliżu Aririca, wywołując tym wściekłość podpitych mieszkańców. Dzień później Mirek i ja zostajemy zaproszeni na odbywający się w Atalaya kongres indiańskich liderów z całego regionu. Sprawa zabójstwa Polaków staje się jednym z głównych tematów. Spotykamy się z przywódcami. Tłumaczymy, kim byli zabici, dlaczego przyjechali nad Ukajali. Emocjonujące chwile. Szefowie przepraszają, mówią, że ani strach przed pishtacos, ani ewentualne naruszenie wioskowych norm (rozbicie obozowiska bez zgody) nie mogą być powodem zabójstwa. Podejmują bezprecedensową decyzję o pełnej współpracy z policją i wymiarem sprawiedliwości. Efekty widać już następnego dnia. Późnym wieczorem szef wioski Tahuarapa, znajdującej się na przeciwległym wobec Aririca brzegu Ukajali, informuje, że jego ronderos, czyli oddziały samoobrony, schwytały Rogera Mauricia Ruiza, domniemanego zabójcę Polaków. Towarzyszymy policji i marynarce wojennej w ekspedycji po więźnia. Na miejscu, w obecności prokuratora, podejrzany przyznaje się do zabicia Jarosława.
 
JA STRZELIŁEM DO MĘŻCZYZNY, a mój siostrzeniec chwilę wcześniej do kobiety – wyjaśnia cichym, spokojnym głosem. Ku zdumieniu śledczych Roger dodaje, że nie było żadnego obozowiska w pobliżu osady. Polacy po prostu zostali zauważeni, jak przepływali w pobliżu. Na pomysł ich zabicia – tłumaczył – wpadł jego 23-letni kuzyn Fredy, twierdząc, że to na pewno pishtacos. Wywiązała się dyskusja, czy – skoro gringos oddalają się od wioski – zostawić ich w spokoju, czy jednak zabić. Druga opcja zwycięża. Roger i Fredy oraz jeszcze trzy inne osoby wsiadają do peque-peque, typowej drewnianej dłubanki napędzanej niewielkim silnikiem, i gonią kajakarzy. Gdy się zrównują, następuje egzekucja. Padają dwa strzały ze strzelby, potem jeszcze kilka z łuku. Roger utrzymuje, że ciała zostają wrzucone do wody, ekwipunek zabrany, a kajak pocięty i zatopiony. Pokazuje nawet miejsce, w którym doszło do zabójstwa. Potwierdza to świadek, indiański drwal, który płynąc w górę rzeki, usłyszał dwa strzały, a następnie dojrzał sprawców opróżniających kajak. Zdaniem policji pishtacos to tylko pretekst do rabunkowego napadu, zwłaszcza że mieszkańcy Aririca znani już byli ze swych zdeprawowanych charakterów. Indianie z Tahuarapa przyznali, że kilka lat temu Roger zabił jakąś swoją krewną. Nikt o tym policji nie poinformował. – Pishtacos to legenda, efekt braku edukacji – tłumaczy jeden z oficerów policji. Ale po chwili opowiada z przejęciem o swych kontaktach z El Tunche, duchem nawiedzającym peruwiańskie wioski.

Priorytetem organów ścigania jest od tej chwili złapanie pozostałych sprawców. Zwłaszcza Fredy’ego, domniemanego prowodyra zbrodni, siostrzeńca Rogera. To podobno on zabrał najbardziej wartościowe elementy ekwipunku Polaków i udał się do Pucallpy, by tam je sprzedać. – Dopiero jak ich wszystkich aresztujemy i przesłuchamy, dowiemy się, jaki był prawdziwy przebieg zbrodni – wyjaśnia Nelson Caballero, prokurator z Atalaya. Wątpliwości śledczych dotyczą przede wszystkim losu ciał Polaków. Roger twierdzi, że nie zostały one rozczłonkowane, lecz po prostu wrzucone do rzeki. Inni Indianie twierdzą jednak, że mówiło się o ich pocięciu maczetą. Policja zastanawia się nawet, czy rzeczywiście zwłoki wrzucono do wody, czy też zakopano. Pozostaje mieć nadzieję, że rozgłos, jaki tej nietypowej zbrodni nadały peruwiańskie media, będzie gwarancją, że śledztwo zostanie doprowadzone do końca. A indiańscy liderzy dotrzymają obietnicy skłonienia rdzennych mieszkańców do większej otwartości wobec turystów. – Do nas można w każdej chwili przyjechać. Przyjmiemy każdego ciekawego naszego sposobu życia i zwyczajów – zapewnia Felipe Suarez, lider Tahuarapa. Na wszelki jednak wypadek  turyści powinni zgłaszać swą trasę do lokalnych indiańskich organizacji. W Atalaya jest nią OIRA, która ma możliwość radiowego poinformowania wiosek o np. spływających po Ukajali kajakarzach.

Ale nigdy nie będzie się miało gwarancji, że na swej drodze nie spotka się złego człowieka. Zarówno w dżungli, jak i w Buenos Aires czy Warszawie.
 

Tomasz Surdel, 2011