Imię i nazwisko: Sławomir Rawicz
Urodzony/zmarł: 01.09.1915 r./05.04.2004 r.

W wydanej tam książce opisał niezwykłą historię swojej ucieczki z łagru i wyczerpującego marszu przez cały kontynent. Książka stała się na Zachodzie bestsellerem i przyniosła autorowi rozgłos. Po ponad pięćdziesięciu latach okazało sie, że Rawicz zebrał laury niezasłużenie.

Zanim Sławomir Rawicz stał się jednym z więźniów moskiewskiej Łubianki – brudnym, wychudzonym i przytrzymującym ręką opadające portki pozbawione paska – spędził wiele miesięcy w areszcie w Mińsku i Charkowie przesłuchiwany przez specjalistów z NKWD. Zatrzymali go 19 listopada 1939 r. w Pińsku, jego rodzinnym mieście, podczas powitalnego przyjęcia, które urządziła mu matka – Rosjanka. Po ukończeniu podchorążówki w Brześciu pomagał jej w gospodarstwie, dopóki nie rozpoczęła się wojna. Płynnie mówił po rosyjsku, i to miało być jednym z dowodów świadczących, że szpiegował na niekorzyść Związku Sowieckiego.

Z Łubianki droga więźniów wiodła na Syberię. Razem z innymi wrogami mocarstwa Rawicz został zagnany do bydlęcego wagonu, który zapieczętowano i skierowano na wschód. Po miesiącu jazdy pociąg zatrzymał się na stacji w Irkucku. Skończył się jeden straszny etap podróży, a zaczynał następny, jeszcze gorszy. Ponad 5 tys. skutych łańcuchami więźniów wyruszyło przez śnieżne pustkowia w kierunku obozu nr 303 ukrytego w tajdze. Cel został osiągnięty na początku lutego 1941 r. – Podziwiałem sam siebie i mimo straszliwego fizycznego wyczerpania byłem prawie szczęśliwy. Skończył się wysiłek dwóch miesięcy w drodze. Cokolwiek nas czekało, dzień jutrzejszy nie mógł być gorszy – napisał w swojej książce Długi marsz. Od pierwszych dni w obozie myślał o ucieczce. Miał 25 lat i nie chciał reszty życia spędzić w sowieckiej niewoli. Marsz ku wolności okazał się gorszy niż wszystkie wcześniejsze doświadczenia.

Marzec 1941 r.


Rawicz zgłasza się do pracy przy produkcji nart dla żołnierzy Armii Czerwonej. Nie zna się na ich profesjonalnym wyrobie, ale dla dodatkowej porcji chleba jest gotów zaryzykować. Zostaje zatrudniony do wyparzania i wyginania czubków nart. Warunki życia ma teraz niemal komfortowe – pracuje w cieple pieca, a jego racja chleba wynosi 1 kg dziennie, czyli ponad dwukrotnie więcej niż normalna. Więzień zaczyna się zastanawiać, jak i gdzie zacząć przechowywać nadmiar jedzenia. Nie ma jeszcze przygotowanego żadnego planu ucieczki, ale myśl o niej nie daje mu spokoju.

Początek kwietnia


Rawicz znajduje sześć osób gotowych uciec z nim z obozu. Są to: dwaj Polacy – Makowski i Paluchowicz, obaj zawodowi wojskowi, potężnie zbudowany Kolemenos – przed wojną właściciel gospodarstwa rolnego na Łotwie, zamknięty i małomówny Litwin Marcinkovas, Amerykanin Smith, którego wszyscy szybko uznają za głównego doradcę wyprawy, i wesoły Jugosłowianin Zaro – jego żarty będą rozweselać resztę w najtrudniejszych chwilach. Trwają gorączkowe przygotowania, by pod nieobecność komendanta obozu wprowadzić w życie śmiały plan. W warsztacie narciarskim Rawicz suszy chleb na suchary, robi nóż z kawałka złamanej piły i dorabia stylisko do siekiery. Jej ostrze dostał od żony komendanta w zamian za nareperowanie radia. Kradną też Rosjanom skóry jenotów, gronostajów i lisów, by potajemnie uszyć z nich ciepłe ubrania. W Niedzielę Palmową są gotowi, czekają tylko na odpowiednią pogodę.

Środa, 9 kwietnia 1941 r.


Ołowiane chmury zasypują ziemię śniegiem. Wczesnym popołudniem więźniowie podejmują decyzję: Dzisiaj! Szczegółowy plan jest ustalany w drodze do latryny, by nie wzbudzać podejrzeń u pozostałych mieszkańców baraku. Gdy wreszcie zapada nocna cisza przerywana jedynie donośnym chrapaniem, siedmiu mężczyzn opuszcza ostrożnie barak. Największym zagrożeniem jest wieża strażnicza. Na szczęście gęsty śnieg ogranicza widoczność do 20 m. Z nerwami napiętymi do granic szaleństwa zbiedzy pokonują kolejne przeszkody na ich drodze – zasieki, fosę, palisady, korytarz, po którym krążą patrole z psami. Kiedy ostatnia osoba ląduje w głębokim śniegu po drugiej stronie wysokiego ogrodzenia, rozpoczyna się szaleńczy bieg do skraju tajgi. By zmylić pościg, uciekinierzy kierują się na południe, a nie na wschód, w stronę Kamczatki. Zatrzymują się dopiero następnego dnia, gdy nikt nie jest już w stanie zrobić kroku. Jak zaszczute zwierzęta wsłuchują się w odgłosy niesione przez silny wiatr, ale słyszą jedynie szum drzew.


Ok. 18 kwietnia


Uciekinierzy widzą przed sobą rozlaną na szerokość kilometra, skutą lodem Lenę. Przez tę potężną syberyjską rzekę - pierwszy cel, jaki sobie wyznaczyli - postanawiają przeprawić się o świcie, bo za dnia są zbyt widoczni. Rozpalają pierwsze od chwili ucieczki ognisko i odpoczywają po trudach ostatnich dni. Choć dziennie pokonują ok. 50 km, nie mogą jeszcze czuć się bezpieczni.

Maj


Po niebie ciągną klucze gęsi, pojawiają się młode pączki, nadchodzi krótka syberyjska wiosna. Rzeki ciągle jednak są zamarznięte, a ziemię przykrywa śnieg. Rawicz i jego towarzysze wytrwale maszerują na południe, stale zachowując ostrożność. Wprawdzie nie idą już tylko pod osłoną nocy, jak to czynili na początku, ale unikają spotkań z ludźmi. Gdy muszą przekroczyć uczęszczaną drogę, wysyłają zwiad. Jeśli widzą w oddali budynki, zdwajają czujność.

Zapach wody wyczuwają na długo przed tym, zanim ukazuje się im Bajkał. Wszyscy są w świetnych humorach – przeszli kolejny etap wyprawy. Zadowolenie mąci jedynie świadomość, że zapasy jedzenia są na wyczerpaniu.

Nad Bajkałem ma miejsce dziwne zdarzenie. W zaroślach widzą jakieś stworzenie, zwierzę lub człowieka, które usiłuje się przed nimi schować. Na widok zbliżających się siedmiu brudnych zarośniętych mężczyzn stworzenie zaczyna łkać. To dziewczyna, Polka. Zbiegła z kołchozu, do którego została zesłana do pracy. Krystyna ma 17 lat.

Grupa uciekinierów, teraz już ośmioosobowa, idzie wzdłuż wschodniego brzegu Bajkału, trzymając się z daleka od rybackich wiosek. Pod koniec maja przekraczają rzekę Bargusin wpadającą do jeziora w połowie jego długości. Wszyscy cierpią z powodu głodu i ran tworzących się na stopach podczas długotrwałego marszu. Na szczęście zaszli już na tyle daleko na południe, że w dzień nie dokucza im zimno – otacza ich zieleń, kwitną sady, śpiewają ptaki. Po wielu miesiącach spędzonych w syberyjskiej tajdze to niezwykła odmiana.

Początek czerwca


Pod osłoną nocy w jednej z wiosek Rawicz i Kolemenos wyprowadzają z obory prosiaka. To pierwszy rabunek na drodze wygłodniałych więźniów. Objedzeni po długotrwałym przymusowym poście cierpią na bolesne skurcze żołądków. Od pewnego czasu znowu poruszają się nocą, bo okolice stały się gęściej zaludnione, poza tym trwają prace polowe. Zbliżają się już do granicy rosyjsko-mongolskiej. Jednak pokonanie tej bariery nie wydaje im się tak niebezpieczne jak przekroczenie linii kolei transsyberyjskiej, zapewne dobrze patrolowanej. Już z daleka słyszą huk często przejeżdżających pociągów.

Tory przechodzą o zmierzchu. Biegną ile sił w nogach, gdy nagle któryś z nich krzyczy: Kryć się! Widzą zbliżające się światła, a chwilę później ukryci w trawie patrzą na mijający ich pociąg osobowy. Gdyby spóźnili się kilkanaście sekund, nie uniknęliby obławy.

Drugi tydzień czerwca


Osiem osób tańczy radośnie pod czerwonym słupem z godłem ZSRR i gwiazdą, klepie się po plecach, ciągnie za brody i podaje sobie ręce. Uciekinierzy bez problemów przekraczają granicę, niosąc na plecach po kilkanaście kilogramów młodych ziemniaków ukradzionych z pola kilka godzin wcześniej. Mają za sobą dwa tysiące kilometrów. Ile przed sobą? Są mniej więcej w jednej trzeciej drogi. A dokąd właściwie idą? Dotąd kierowali się tylko jedną myślą – byle uciec z obozu. Rozmowa z dwójką Buriatów, nieoczekiwanie spotkanych jeszcze przed granicą, i wypowiedziane przez nich słowo „Lhasa” poddaje Rawiczowi i jego towarzyszom nową myśl – pójdą przez Tybet do Indii.


W Mongolii byłych więźniów opuszcza wreszcie ciągły strach przed schwytaniem. Nie wystawiają już nocnych straży i przestają unikać miejscowej ludności. Gdy jest taka możliwość, zarabiają na żywność pracą, np. młócąc zboże lub zbierając chrust. Najcenniejszym prezentem od miejscowych jest jednak nie jedzenie, lecz sól. Rawiczowi smak soli śni się po nocach. Dziennie pokonują teraz ok. 30 km, w najgorętszych godzinach odpoczywają. Właściwie cała podróż przez Mongolię polega na forsownym marszu w upale od jednej rzeki do drugiej. Woda gasi pragnienie, koi poranione stopy i spalone słońcem ciało, pozwala też odświeżyć nieco ubrania. Wszyscy są nieprawdopodobnie zawszeni, od wielu miesięcy nie używają przecież mydła.

Drugi miesiąc w Mongolii


– To nic, Sławek, głupstwo, tylko się potknęłam – mówi Krystyna do Rawicza po tym, jak się nieoczekiwanie przewróciła. Od sześciu dni grupa idzie przez piaszczyste pagórki pustyni Gobi. Drobny pył pokrywa twarze i brody, osiada na spękanych wargach i wciska się do zaczerwienionych od słońca oczu. Teraz już każdemu co jakiś czas załamują się kolana i pada na piasek. Gdyby wiedzieli, że z pustyni żywa wyjdzie tylko szóstka z nich, może by zawrócili. Siódmego dnia dostrzegają wśród monotonnego krajobrazu jakąś ciemną plamę. Po dwóch godzinach marszu plama przybiera realny kształt – cudem trafi li na oazę. Zmywają z siebie kurz dopiero wtedy, jak woda zapełnia ich puste żołądki. Po długich dyskusjach podejmują trudną decyzję – po odpoczynku opuszczą oazę i pójdą dalej na południe.

Cztery dni później


– Piekło nie może być gorętsze od tej przeklętej pustyni – mówi Makowski. Cała ósemka znów jest w tym samym fatalnym położeniu co przed natrafieniem na oazę. Właściwie nawet w gorszym, bo wcześniej ratowały ich suszone ryby, a teraz nie mają już nic do jedzenia. Grozi im śmierć z pragnienia i głodu.

Pierwsza umiera Krystyna, po niej Makowski. Oboje zostają złożeni w grobach wykopanych w piasku. Z kijów, którymi podpierali się w czasie marszu, Kolemenos robi im krzyże. Reszta, która pozostała przy życiu, idzie na południe, zataczając się i śniąc o wodzie, chłodnych jeziorkach i bystrych strumieniach. Wszyscy z niepokojem patrzą na swoje nogi, wypatrując zwiastuna śmierci – potwornej opuchlizny kostek i łydek, jakie pojawiły się u Krystyny i Makowskiego na krótko przed zgonem.

Po kilku dniach trafiają na bagnisty rów i jak obłąkani zaczynają ssać błoto, by po chwili je wypluć. Kawałek dalej odnajdują kałuże brunatnej wody, która przywraca życie w zmęczone, odwodnione ciała. Później zaczyna się polowanie na węże – jedyne zwierzęta, jakie uciekinierzy spotykają na tej niegościnnej ziemi. Gady będą stanowiły podstawę ich wyżywienia, a tłuszcz z pieczonego mięsa stanie się balsamem na spuchnięte usta, powieki i poranione stopy.

Minie dziesięć długich dni, zanim Rawicz i jego towarzysze wkroczą na skalisty grunt i znajdą wodę. Pokonają pustynię Gobi, ale czeka ich jeszcze przeprawa przez najwyższe góry świata. One także wezmą należną im daninę.

Październik


Sześciu wędrowców wytrwale maszeruje na południe przez płaskowyż tybetański. Starają się pokonywać 30 km w ciągu doby, ale zdarza się im odpoczywać całymi dniami. Sprzyja temu gościnność miejscowej ludności. Mogą liczyć na posiłek i nocleg, a także zaopatrzenie w żywność wystarczającą – przy oszczędnym gospodarowaniu – na kilka dni.

Koniec listopada


Kilka dni po opuszczeniu brzegów jakiegoś wielkiego jeziora uciekinierzy wchodzą do doliny, w której znajdują jaskinię. Nie bez kłopotów rozpalają ognisko, które będzie ich ogrzewało przez noc. O mglistym poranku wszyscy wstają, z trudem rozprostowując obolałe kości. Wszyscy – z wyjątkiem skulonego na ziemi Marcinkovasa. Zaro potrząsa nim, ale bez rezultatu. Wygląda, jakby wypoczywał, i tak jest w rzeczywistości – tyle że to odpoczynek wieczny. Czy był wyczerpany bardziej niż inni, ale tego po sobie nie okazywał? Czy nie wytrzymało serce? Zamknięty w sobie cichy Litwin zostaje złożony w skalnej szczelinie i przykryty kamieniami. Pięciu wstrząśniętych mężczyzn żegna się z nim i ciężkim krokiem rusza w dalszą drogę. Ilu dojdzie do celu?

24 grudnia


Mroźny wigilijny wieczór zbiegowie spędzają przy jasno płonącym ognisku. Paluchowicz odśpiewuje dwie zwrotki polskiej kolędy i milknie. Przed nimi rysują się szczyty Himalajów, za sobą zostawili przyjazną tybetańską wioskę, w której wcześniej się dowiedzieli, jaki jest dzień miesiąca. Jej mieszkańcy radzili dziwnym obszarpanym wędrowcom, by ominęli groźne o tej porze góry i poszli do Lhasy, a dopiero stamtąd z jakąś karawaną udali się do Indii.

W następnych tygodniach uciekinierzy działają niczym roboty. Wewnętrzna potrzeba parcia przed siebie jest silniejsza od wszystkiego, staje się obsesją. Wystarczyło, by rankiem ktoś powiedział: „wyruszamy”, a już wszyscy jak automaty zbierali się i ruszali naprzód – napisał Rawicz w Długim marszu. Zwątpienie i rozpacz ogarniają go zwykle nocą. Jest pewien, że inni też przeżywają podobne chwile, ale nigdy nie zwierzają się sobie z momentów załamania. Pokonują teraz Himalaje. Nieraz wspinają się godzinami, wbijając palce w skałę, by nagle zobaczyć pionową ścianę zagradzającą im dalszą drogę. Są śmiertelnie znużeni, posępni i głodni.

Koniec marca 1942 r.


Od Indii odgradza wędrowców łańcuch potężnych i niedostępnych gór. Musimy się zdobyć jeszcze na ten jeden, końcowy wysiłek – mówią sobie – a potem droga do kraju, w którym znajdziemy cywilizację, wolność, odpoczynek fizyczny i spokój duchowy, będzie otwarta.

Za jedną pokonaną górą wyłania się następna, doprowadzając mężczyzn do rozpaczy. Mają przy sobie tylko kawałek konopnej liny i druciane pętle do asekuracji oraz siekierę i nóż. Tragedia wydaje się tylko kwestią czasu. Podczas jednego zejścia wachmistrz Paluchowicz, idący jako pierwszy, wydaje krótki okrzyk i znika za pochyłością. Z góry nie widać, że jest to brzeg wąskiej przepaści. Mężczyźni nie mogą uwierzyć, że nieszczęście przyszło tak nagle. Rzucają kamienie, by sprawdzić, jak daleko jest do dna, ale nie dociera do nich nawet echo. Wśród skał pojawia się krzyż zrobiony z kostura przez Kolemenosa.

Kilka dni później czterech uciekinierów zostawia za sobą ośnieżone szczyty. Jest ciepło, śpiewają ptaki, ale oni z trudem posuwają się do przodu. Nie jedli od ośmiu dni, wyglądają jak chodzące szkielety. Gdy widzą w oddali maszerujący oddział żołnierzy, nie mają siły krzyczeć ani machać rękami. Kiedy wojskowi podchodzą, Smith opowiada im coś po angielsku. Po chwili odwraca się do swoich towarzyszy i mówi z uśmiechem: – Panowie, jesteśmy bezpieczni.

W 1956 r. Rawicz opublikował w Anglii książkę Długi marsz, w której opisał historię swojej ucieczki z sowieckiego obozu i wyczerpujący marsz do Indii. Książka wywołała prawdziwe trzęsienie ziemi. W prasie pojawiały się liczne recenzje, wychwalające „sensacyjną, niemal nieprawdopodobną epicką opowieść o męstwie i wytrwałości”, „wspaniałą książkę o wierze, nadziei i odwadze” czy „znakomitą przygodową opowieść, która stanie się klasykiem gatunku”. Przetłumaczono ją na 25 języków i sprzedano w liczbie prawie pół miliona egzemplarzy. W 2006 r. historia zainspirowała francuskiego eksplorera Cyrila Delafosse-Guiramanda do wyruszenia na piechotę z Syberii do Indii „szlakiem Rawicza”. Kiedy wędrowiec był w Mongolii, dowiedział się, że Rawicz… nigdy tej drogi nie przeszedł.

Bo oprócz sensacji książka wywołała też kontrowersje, zwłaszcza wątek z parą yeti napotkaną w Himalajach. Zastanawiano się również, czy ktokolwiek mógłby dokonać tak nadludzkiego wysiłku – przejść na piechotę ok. 6 500 km – i czy historia nie została po prostu wymyślona. W 2006 r., 50 lat po ukazaniu się Długiego marszu, grupa dziennikarzy BBC zaczęła szukać dowodów świadczących o tym, że Rawicz rzeczywiście brał udział w opisanym przez siebie marszu.

Pierwsze dokumenty przyszły z Białorusi, ale nie mówiły nic o uwięzieniu albo ucieczce Polaka. Później z Londynu dotarły cenniejsze informacje: Rawicz wstąpił do polskiego wojska jeszcze w Rosji, a nie – jak napisał w książce – dopiero w Anglii. Jednak najważniejsze tropy znajdowały się w polskich i rosyjskich archiwach. Wśród nich był odręczny życiorys Rawicza zawierający informację, że w 1942 r. wyszedł on z sowieckiego łagru, korzystając z ogólnej amnestii dla Polaków.


A więc zmyślił całą historię? Otóż nie. Dziennikarze BBC dotarli do brytyjskiego oficera, który w czasie wojny służył w Indiach. W 1942 r. przesłuchiwał w Kalkucie czterech wycieńczonych mężczyzn, którzy twierdzili, że uciekli z Syberii. Ich nazwisk, niestety, nie pamiętał. Tu trop się urywał.

Wiosną 2009 r. brytyjski dziennikarz zamieścił w prasie historię 87-letniego weterana Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, Witolda Glińskiego, który zbiegł z syberyjskiego łagru do Indii – przez Gobi, Tybet i Himalaje. Towarzyszyli mu: Amerykanin, Ukrainiec Bat’ko, Jugosławianin Zaro i trzech Polaków. W lutym 1941 r. podkopali się pod ogrodzeniem i uciekli w czasie zamieci. Gliński miał ciepłe ubrania, które dostał od żony komendanta obozu w zamian za naprawienie radia. Szli po 20 godz. dziennie, jedli korzonki, grzyby i węże, zarabiali na żywność pracą na roli. Na pustyni Gobi zlizywali rosę z kamieni i dzięki temu przetrwali. Do celu dotarło tylko czterech – w styczniu 1942 r. na skrajnie wyczerpanych mężczyzn natrafi ł wojskowy patrol Gurkhów.

Zbieżność szczegółów z historią opisaną w Długim marszu nie może być przypadkowa. Zagadką pozostaje, gdzie Rawicz zapoznał się z losami Glińskiego. Ten ostatni przypuszcza, że mogło to nastąpić w czasie wojny w polskiej ambasadzie w Londynie. Dlaczego wcześniej nie zdemaskował plagiatu popełnionego przez Rawicza, skoro o nim wiedział? Gliński stwierdził, że swojej historii nie opowiedział nawet żonie, bo chciał zapomnieć o wojnie. Teraz uznał, że pora ujawnić prawdę.

Na podstawie: Sławomir Rawicz długi marsz, Wydawnictwo Gord, Gdańsk 2007; news.bbc.co.uk; www.mirror.co.uk