W śródmieściu dużo złota, marmurów, szkła, ale nie w stylu dubajskim. Skromniej, bardziej stylowo, bez puszenia się na szybki efekt. Zdumiały mnie krystalicznie czyste szyby w windach. W Szczecinie i Delhi to się nie zdarzało, tam oglądałem świat przez szarą zawiesinę, plamy, niedomyte, zasyfione szkło. Jechaliśmy długimi ślimakami autostrad, rozjazdów, przejazdów. Slogany, „Clean rivers, better life”, jak w Indiach i PRL-u, ale tutaj wydawało się, że szczytne hasła są realizowane i wcielane w życie. Mnóstwo wody: morze, statki, port, wybrzeże. Żadnego smrodu od cieśniny, świeże powietrze ładnie pachniało – Wschód wonny jak kwiat. Nawet kierowcy riksz rowerowych w Chinatown czy Little India wyglądali na lepiej odżywionych i czystszych niż w Delhi. I nie było żebraków! Może żebrania zakazano, tak jak plucia i żucia gumy?

Pranie zwisało z okien starych domów, już wtedy wyburzanych, dziś po większości z nich nie ma śladu. Suszyło się na wszystkich piętrach wysokich bloków, ale prześcieradła lśniły bielą i były porządnie wywieszone. Ludzie grzecznie czekali w kolejce do autobusu, po mieście jeździły dwupiętrowce, double deckers, takie jak na pocztówkach z Londynu. Byłem w Azji, miałem w jednym miejscu to, co najlepsze z Zachodu, i zarazem całą egzotykę. Przy kolejnych pobytach przyszły różne przemyślenia, ale generalnie Janek zakochał się w Indiach, a ja w Singapurze.

Rozeznać się w tym świecie nie było łatwo. Długo nie mogliśmy znaleźć wejścia do budynku. Wiedzieliśmy, że to wynajęty, niezamieszkany lokal, znaliśmy adres, klucze miały czekać u portiera. Bencoolen Road, a może Orchard, już nie pamiętam. W każdym razie Plaza w nazwie; na dole shopping mall, wyżej rośliny i bryła wieżowca. Dzień handlowy, pełno ludzi się kręci, mienią się różne kolory skóry, ubrania, dźwięki: skośnoocy i inni, ciemniejsi, wtedy nie rozróżniałem mieszanki ras i religii znad cieśnin. W końcu się udało, konsjerż, winda i mieszkanie, pustawe, ot, podstawowe meble, łóżka, trzy czy cztery pokoje, jeden dla nas. Z okien widać było wieżowce, znaki wielkich firm, banki. Uznałem, że trafiliśmy do centrum świata.

Przylecieliśmy do Azji, żeby zmienić życie, zdobyć przyszłość, wcześniej byliśmy jej pozbawieni, ale nie spodziewaliśmy się, że czeka nas taka rewolucja. Znów przypomniał mi się utwór sprzed lat: „Ja nie gram, ja nie przegram. Bo nie mam żadnej ambicji”. Tylko że ja miałem przed oczami cele do zdobycia, a noga starych załogantów nigdy nie postała w Singapurze. Wcześniej, kiedy grałem z Generacją, nie miałem nic do stracenia – teraz już tak. Słońce zachodziło nad Miastem Lwa i czułem się jak w bajce, chciałem, aby tak pozostało.

Wkrótce Szewc osobiście przyszedł nas powitać. Szczupły i wysportowany, miał elegancko przyciętą, lekko siwiejącą bródkę i krótko przystrzyżone włosy, przewiewne letnie ubranie: kolorową koszulę i tenisową marynarkę. Dobrze poczuliśmy się w jego towarzystwie, z miejsca nam zaimponował. Przedstawił się, ale poprosił, żebyśmy przeszli na ty, znał już nasze imiona. Janek przypatrywał mu się badawczo, ja miałem wrażenie, że znamy się od dawna. Grzecznie poprosił o pieniądze. Nie przeliczył ich, od razu wszystkie upchnął do czarnego skórzanego neseserka.

– Pan... to znaczy ty... nie liczysz?

– Chłopcy, przelicza tylko Peter Cheater. – Zaśmiał się.

– Kto?

– Taki młodszy kolega, bardzo zdolny, też ma firmę. Opowiedział nam legendę o Peterze, jednym z szefów polskich grup przemytniczych. Potem słyszałem ją jeszcze wielokrotnie od innych przewalaczy z Singu.

Podczas wymiany waluty Piotr dokładnie przeliczał banknoty i zarabiał na tym dodatkowo spore pieniądze. Miał w głowie kalkulator, zaokrąglał drugie, trzecie miejsce po przecinku na swoją korzyść, przy dużych sumach i wielu operacjach wyciągał z tego spory, czysty zysk. Liczył lepiej od Hindusów, choć to oni wymyślili matematykę i podobno byli pierwszymi bankierami świata. W końcu się zorientowali, też przy transakcjach zaczęli liczyć do wielu miejsc po przecinku. Szewc zaznaczył wyraźnie: „Peter Cheater” – ale to z szacunku. „Kiedyś go poznacie, ale pamiętajcie, pracujecie dla mnie!”.

Zeszliśmy z szefem na ulicę, w hallu oddał walizeczkę czekającemu tam Polakowi. Łącznik nawet się nie przywitał, natychmiast wyszedł. Na nasze pytające spojrzenia Szewc wyjaśnił:

– Trzeba jak najszybciej wymienić, dziś są dobre kursiki na Change Alley. Ale my musimy uczcić wasz przylot. Chodźmy!

Zabrał nas do Food Court. Mnóstwo małych knajpek pod zadaszeniem, lecz atmosfera jak na ulicy, żadnych obrusów, kelnerów, tylko self service. Menu w różnych alfabetach, zapachy znane z Indii i zupełnie nowe, różne potrawy, nie połapałbym się w tym, ale Szewc poprowadził nas do swojego ulubionego kucharza i zamówił jedzenie. Plastikowe talerze zapełnione ryżem, rybami, krewetkami, kalmarami. Po przejściach żołądkowych w Delhi zaznaczyłem, że not spicy, i wszystko smakowało wybornie, jak w hotelu Victoria albo i lepiej. Popijaliśmy zimne piwo Tiger, nawet nazwa i logo z tygrysem pasowały do atmosfery.

– Potrawy indonezyjsko-malezyjskie! Kuchnia z cieśnin, gdybyście jednak chcieli ostrzej, to w tym pojemniczku jest sambal, coś jak curry, ale trochę inny, lokalny styl. To jest nasi lemak, ryż gotowany z rybą, krewetkami, a to nasi goreng, ryż smażony. – Pokazywał i tłumaczył, co mamy przed sobą.

Był nam przewodnikiem, nauczycielem i ojcem, otaczał nas opieką. Zajadał ze smakiem, wyjaśnił, że jest głodny, ponieważ właśnie wrócił z tenisa. Pytał, jak nam minął lot, i upewniał się, czy kupiliśmy na duty free po kartonie fajek i butelce whisky, bo papierosy i mocny alkohol są bardzo drogie w państwie-wyspie. Odkupił od nas dziesięć paczek marlboro i jedną fl aszkę johnniego po dobrej cenie, mieliśmy już lokalne dolary na własne wydatki.

– Czyli zawsze mamy kupować swoje picie i palenie? – upewniał się Janek, zajadając ze smakiem.

Jadłem bardziej wstrzemięźliwie, nie chciałem znów się pochorować.