Na powitanie były kwiaty. Już na lotnisku zawisły na mojej szyi (i na szyjach moich kompanów) girlandy kuszące zapachami tropików. Dobry początek – pomyślałem sobie, gdy urocza Polinezyjka obdarowała mnie też uśmiechem równie pięknym co kwiaty. – Iorana! – „Witaj”!

Potem szybko przyszedł czas na Hanga Roa, jedyne na wyspie miasto, choć to szumne słowo dla osady parterowych domków ukrytych w gąszczu tropikalnej roślinności. Po tutejszych drogach samochody zżarte przez sól Pacyfiku poruszają się dostojnie, z prędkością zaledwie 30 km/godz., w myśl zasady, że i tak nie ma się dokąd spieszyć. Mijają je jadący konno na oklep długowłosi, wytatuowani faceci. Zachowują się, jakby sjesta trwała cały dzień. W ogrodach rosną bananowce, za uszami dziewczyn zatknięte są kolorowe kwiaty, w restauracyjkach podają drinki z parasolkami i homary. Doprawdy, rajski początek!

Dalej były już tylko kamienne posągi. Wielkie 30-metrowe kolosy. I średnie – o połowę niższe. I małe – wielkości rosłego mężczyzny. Mówi się tu na nie moai. Jedne stoją na okazałych ceremonialnych platformach-ołtarzach, inne są niedbale porzucone w krzakach w zakątkach wyspy. W sumie jest ich tu ponad 900. Dla miejscowych są święte. Turystom nie wolno ich niszczyć, wchodzić na nie i dotykać. Do wielu nie można się nawet zbliżać. Nikt dokładnie nie wie, jak powstały, jak je transportowano i jaką pełniły funkcję. Te wyniosłe kolosy, największa atrakcja Wyspy Wielkanocnej, zainspirowały więcej legend niż grobowiec Tutanchamona, piramidy Majów i Stonehenge razem wzięte!

Wszystko dla kolosa

Najpopularniejsze posągi stoją już w samym mieście Hanga Roa. Ale niedaleko domu, który wynajęliśmy na czas wyprawy, również wznoszą się kamienne kolosy. Pognałem je obejrzeć, gdy tylko rozpakowałem plecak. Pięć figur stało w równym szeregu na nadmorskim „ołtarzu” Ahu Vai Uri. Odwrócone tyłem do Pacyfiku patrzyły w głąb lądu. Niewysokie, miały może po pięć metrów wzrostu, zrobione z tufu – szarej, miejscowej skały wulkanicznej. Jednemu moai czas lub burzliwe wydarzenie w przeszłości utrąciło pół głowy, drugiemu niemal całą. Mimo to kolosy wyglądały wyniośle i tajemniczo. Dwa kolejne stały na pobliskich platformach, Ahu Tahai i na Ahu Ko Te Riku. Jeden z nich miał na głowie pukao z czerwonej skały wulkanicznej. To wyglądające jak kapelusz nakrycie głowy okazało się wymyślnym polinezyjskim kokiem, który plecie się z cierpliwie hodowanych mocnych, długich włosów. Ozdoba na posągu musi ważyć kilka ton. Nie mogę wyjść z podziwu, jak udało się ją zainstalować na kamiennej głowie bez pomocy dźwigu. Kim byli ludzie, którzy tego dokonali?

Legenda głosi, że pierwsi kolonizatorzy dobili do brzegów urokliwej zatoki Anakena. Znajduje się tam jedyna piaszczysta plaża. Postanowiłem ją jak najszybciej zwiedzić, tym bardziej że zaczął mi właśnie doskwierać popołudniowy upał. Nie szkodzi, że akurat wymyśliłem to, będąc na drugim końcu wyspy. Rapa Nui (powszechnie znana jako Wyspa Wielkanocna) jest lądem kieszonkowym; ma około 15 km wzdłuż i 20 km wszerz. Przejazd samochodem z obowiązkowym napędem na cztery koła z Hanga Roa na plażę Anakena zajął mi nieco ponad pół godziny. Anakena jest spełnieniem wyobrażeń mieszkańca północnej Europy o tropikalnym raju. Głęboko wcinającą się w ląd szmaragdową zatokę osłaniają dwa skaliste przyczółki. Na brzegu leży drobny, żółty piasek (oraz plażowicze). Za nimi palmowy las. W pobliżu platforma Ahu Nau Nau z kilkoma pięknie odrestaurowanymi posągami.


Nie wiadomo, kiedy dokładnie do tej zatoki przybyli pierwsi osadnicy i kiedy na tym terenie dokonał się podział na dwie grupy społeczne „długouchych” i „krótkouchych”. Teorie powstawały różne. Słynny norweski eksplorator Thor Heyerdahl twierdził, że Rapa Nui skolonizowali około 400 r. Inkowie; Norweg dostrzegł podobieństwo najstarszych budowli kamiennych na wyspie i inkaskich świątyń w Cusco w dzisiejszym Peru. Heyerdahl przypuszczał, że około 300 lat później na wyspę dotarła druga fala osadników – tym razem z przeciwnej strony, z zachodu, z Polinezji oddalonej o 2–2,5 tys. km. Według niego dwie fale zdobywców odległego lądu dały początek dwóm kastom „długo-” i „krótkouchych”. Teoria ta nie wytrzymała próby czasu, lecz nadal pokutuje na licznych stronach internetowych.

Dziś naukowcy przyjmują, że obie grupy mają wspólne pochodzenie. Okazuje się, że Rapa Nui została zaludniona tylko raz przez żeglarzy polinezyjskich. Przypłynęli z rejonu archipelagu Markizów oddalonego od wyspy, bagatela, o 3 800 km. Większość badaczy polinezyjskiej kultury sądzi, że było to około 800 r. n.e, ale są też tacy, którzy twierdzą, iż stało się to 400 lat później.

Zdobywcom wyspy miał przewodzić król Hotu Matua. Miejscowi do dziś precyzyjnie wywodzą od niego swe drzewa genealogiczne. Przybyło tysiąc osób na statku króla: kobiety, mężczyźni, dzieci. I tysiąc na statku królowej... –wygrzewając się na piasku Anakeny, czytam legendę spisaną przez ojca Sebastiana Englerta – misjonarza, który na Rapa Nui przeżył pół ubiegłego wieku.

Englert opisuje przystrojoną armadę królewskich łodzi, wiozącą zapewne nie więcej niż kilkudziesięcioro podróżników, która przybiła do jedynej nieskalistej plaży. W grocie wulkanicznej w pobliżu Anakeny król i świta spędzili pierwszą noc. Przyzwyczajeni do przebywania w swoich drewnianych żaglowcach przybysze zbudowali domy w kształcie łodzi odwróconych do góry dnem i rozpoczęli kolonizację wyspy. Do dziś w wielu miejscach stoją wrzecionowate fundamenty takich domów. Samemu można sprawdzić, jak trudno wpasować się w wąski korytarzyk między kamieniami, a tym bardziej wygodnie ułożyć się w nim do snu.

Potomkowie króla i jego najbliższych dworzan ozdabiali uszy wielkimi kolczykami, które nienaturalnie wyciągały płatki uszu. W ten sposób zapewne powstał ród „długouchych”. Była to klasa uprzywilejowana, bez ograniczeń korzystająca z zasobów żyznych pól i obfitości morskich łowisk. „Krótkousi”, jako kasta podrzędna, zajmowali się tworzeniem posągów.

Tam gdzie rosna moai

Zmęczony zgłębianiem naukowych źródeł o wyspie, wrzuciłem na plecy butlę nurkową i skierowałem się wprost do wody. Pierwsze metry „wielkiego błękitu” nie zachwycały. Powiem wprost: był to „wielki bełt”. W płytkiej zatoce piasek kotłowany ogromnymi pacyfi cznymi falami wzbijał się pod wodą, tworząc mętne chmury. Ani życia, ani widoków – pomyślałem sobie – prawie jak w naszej Hańczy. Na szczęście wystarczyło kilkanaście razy machnąć płetwami i wypłynąć na głębszą wodę, by w pełni docenić bogactwo tutejszych posiadłości Neptuna! Nurkowałem w czasie pobytu na Rapa Nui kilkanaście razy. Zawsze napotykałem wspaniałe formacje skalne: groty, przepaściste podwodne ściany, skalne łuki, labirynty i zakamarki rafy. Były koralowce, choć daleko im do okazałości np. raf Morza Czerwonego. Między nimi uwijały się ryby: od typowych dla rafy spokojnych, wielobarwnych ustniczków po błękitne drapieżne tuńczyki. Trafi ły mi się też wielkie żółwie, a w głębi jaskiń – homary. – Nie mamy tu uchatek i legwanów jak na Galapagos, lecz podwodny świat i tak potrafi ł zaskoczyć – zachwala morskie przestrzenie Henry Garcia Baral, Francuz osiadły na Rapa Nui. Trudno mu nie wierzyć. Cztery lata pływał w najsłynniejszej ekipie nurkowej kapitana Cousteau, teraz na Rapa Nui prowadzi bazę nurkową „Orca” i jest wybitnym znawcą tych terenów. Wkrótce sam poznałem jedną z największych podwodnych niespodzianek tej wyspy. To, a jakże, spotkanie oko w oko z... moai! Wspaniały posąg nie jest oryginalnym kolosem wyrżniętym tysiąc lat temu w tufie wulkanicznym, lecz zatopioną dekoracją do filmu Rapa Nui. Jest to hollywoodzka interpretacja historii wyspy, wyprodukowana przez Kevina Costnera i wyświetlana po kolacji w każdym tutejszym hotelu.

Jedyny kamieniołom, w którym powstawały kolosy, leży na zboczach wulkanu Rano Raraku. Odwiedziłem go dwukrotnie. Najpiękniej wygląda o wschodzie słońca. Dobrze pojechać tam wieczorem i przenocować w śpiworze, wprost na trawie. Noce na Rapa Nui na ogół nie są chłodne. Łagodny, zwrotnikowy klimat przez większą część roku przypomina polski czerwiec.

Stożek Rano Raraku wyrasta zaledwie 100 m ponad równinę. To niewiele w porównaniu z pozostałymi trzema wulkanami, które uformowały wyspę. Ogromna wytwórnia posągów znajdowała się po jego południowej stronie. W miękką, porowatą wulkaniczną skałę rzeźbiarze uderzali dłutami toki zrobionymi z obsydianu (wulkanicznego szkliwa). Odłupywali nimi i obcinali kolejne warstwy tufu.

Gdy spacerowałem między kolosami, odniosłem wrażenie, że wszystkie moai przedstawiają jednego człowieka. Kolosy mają podłużną twarz, niskie czoło, wyrazisty nos i długie uszy. Każdy ma wydłużony tułów, ręce złożone na brzuchu i brakuje mu nóg. Dawniej ich oczy zdobił biały koral oraz czarny obsydian, ale przez wieki wzrok moai się popsuł i oczka powypadały (lub zostały wyłupane). Naukowcy zaś twierdzą, że to nie są figury jednej osoby. Posągi przedstawiają zmarłych przodków z klanu „długouchych”.

Mierzące czasem ponad 20 m i ważące setki ton posągi wykuwali „krótkousi”. Musieli potem transportować je na odległe nieraz o 10 km nadmorskie ołtarze-platformy i ustawiać je w równych szeregach. Zapewne praca wymagała armii karnych robotników, pod kolosa podkładano bowiem drewniane rolki i miesiącami przeciągano go po kilka metrów dziennie, za pomocą palmowych powrozów. Legendy mówią, że moai „szły same” – być może więc transportowano je w pozycji pionowej.

Nie wszystkie moai wyruszyły w tę podróż. Kilkadziesiąt figur nadal leży w kamieniołomie, w różnych stadiach rzeźbienia. Jakby wszyscy robotnicy naraz porzucili swoje miejsce pracy i już tam nie wrócili. Dlaczego zaprzestali, i to tak nagle, kultywowania tradycji? To kolejna tajemnica Rapa Nui. Prawdopodobnie w XVI w., gdy wybuchła wojna między „krótko-” i „długouchymi”, upadła władza, religia, tradycja. Z czasem Rapanujczycy poniszczyli posągi na ołtarzach. Poprzewracane moai postanowiono podnieść i poustawiać w drugiej połowie ubiegłego stulecia.

Co wywołało rewolucję? Po zasiedleniu wyspiarzom powodziło się świetnie, panował dobrobyt. W ciągu kilkuset lat liczba ludności sięgnęła może nawet 20 tys. Jarred Diamond, jeden z badaczy Rapa Nui, twierdzi, że doprowadzono tu do gigantycznej katastrofy ekologicznej. Do prac przy budowie posągów wycięto wszystkie palmy i endemiczne drzewa toromiro. Wyjałowiono żyzną niegdyś glebę i nie mogła ona utrzymać licznej populacji mieszkańców. Wybuchła wojna o dostęp do żywności. Przegrani „długousi” zostali zmieceni z powierzchni ziemi.

Na zboczach Rano Raraku znajduje się las kolosów, które wyruszyły z kamieniołomu, lecz rewolta zastała je w podróży i nie zdążyły już dotrzeć na dostojne miejsca przeznaczenia. Dziś niektóre z nich są tak głęboko zagrzebane w ziemi, że ponad grunt wystają im tylko głowy (stąd czasem spotykane błędne twierdzenie o „głowach z Wyspy Wielkanocnej”). Górskie zbocze upstrzone pokrzywionymi popiersiami wygląda dość abstrakcyjnie.

Od Gauguina do Rubensa

 

Dzień miał się już ku końcowi, gdy z kamieniołomu wróciłem do Hanga Roa. Jadąc przez miasto, usłyszałem, jak z sali gimnastycznej miejscowej szkoły dobiegał dziwny gwar. Wszedłem do środka i stanąłem jak wryty.

Pierwsza na scenę wbiegła Viti. Kocimi ruchami pokonała kilka metrów i zaczęła tańczyć. Uniesione ręce, nieobecny wzrok, rozsypane na plecach długie kruczoczarne włosy. Miała na sobie wszystkie atrybuty tancerek z rajskich, tropikalnych wysp Polinezji: minispódniczkę z wysuszonej trzciny, biustonosz z czarnych ptasich piór, który okalały wijące się linie misternych tatuaży. Artystyczny wygląd dopełniał zatknięty za uchem kwiat. Jej partner, posągowy brunet, przypominał modela Michała Anioła. Był cały pomalowany jasną farbą. Na biodrach miał przepaskę a la rzemienne stringi z bogatą dekoracją z piór. Oboje tańczyli ekstatycznie, z wyraźną przesadą w ekspresji. Zbliżali się i nęcili, udawali namiętność tanga, ale się nie dotykali. Byli od siebie o centymetry, ich dłonie rysowały w powietrzu kształty ciał partnera, czuć było napięcie, ale nie wzięli się nawet za rękę. On – w zalotach do niej wyskakiwał w górę na dobre półtora metra, wymachując groźnie surowo rzeźbionym drągiem i wydając bojowe okrzyki. Ona – świadoma swej wielkiej urody – posyłała mu spod długich rzęs ogniste spojrzenia. Tańczyli kwadrans.

Gdy rytmiczna, transowa polinezyjska muzyka ucichła, obydwoje zniknęli w gąszczu kwiatów okalających scenę. Tak się zaczynał wieczór „festiwalu tatuaży”. Przez kolejne godziny tańczyły grupy męskich wojowników z wiosłami i dziewczyny w piórach, śpiewali miejscowi wokaliści przy akompaniamencie muzyki z pogranicza country i hawajskiego hula, oraz współcześni hipisi. Na koniec ruszyły do tańca cztery piękności szczęśliwe niczym modelki Gauguina, tyle że o iście rubensowskich kształtach. Impreza trwała do rana.

Siedmiu odkrywców

Obudziłem się później niż zwykle. Słońce już stało w zenicie, gdy ruszyłem z domu na objazd kolejnych atrakcji wyspy. Zacząłem od największej z platform z posągami – nadmorskiej Ahu Tongariki niedaleko kamieniołomu Rano Raraku. Piętnastu zaludniających ją kamiennych dżentelmenów patrzy wprost na wulkan, z którego skał zostali wyrzeźbieni. Są różnego, ale wszyscy słusznego, wzrostu 10–20 m. To najdłuższy ołtarz moai na wyspie. Za ich plecami do Pacyfiku opadają strome ściany półwyspu Poike. Według legend Poike było ostatnim bastionem obronnym „długouchych” podczas wojny domowej.

Z Tongariki pojechałem w głąb lądu, na Ahu A Kivi, gdzie stoi grupa kolosów zwanych „siedmioma odkrywcami”. Są nieco niżsi niż ich nadmorscy bracia, ale równie tajemniczy. Według lokalnych podań to zwiad lub też straż przednia króla Hotu Matua. Musieli być ważni, skoro spotkało ich niezwykłe wyróżnienie. Jako jedyna grupa kolosów są zwróceni twarzami do morza, za plecami mają górę Terevaka. U ich stóp rozciąga się pole lawowe Roiho. Gdy trzy miliony lat temu wypływająca z podmorskiego wulkanu lawa budowała Rapa Nui, meandrujące strumienie magmy utworzyły w tym miejscu plątaninę korytarzy. Pozostałością po nich jest obfitość jaskiń. Turyści zwykle zaglądają do jaskini Ana Te Pahu. Przypomina ona kilkusetmetrowy rozgałęziający się tunel, który w kilku miejscach przebija się ku powierzchni ziemi, tworząc okna w stropie. Część z nich zarastają bananowce, inne służą, jak dawniej, jako bramy do podziemnego świata. Kilka kilometrów dalej, po drugiej stronie Hanga Roa, jest jeszcze jedna często odwiedzana grota – nadmorska jaskinia Ana Kai Tangata zwana też Jaskinią Ludożerców. Jej strop zdobią przepiękne malowidła przedstawiające ludzi-ptaki.

O wyższości Wielkanocy nad Bożym Narodzeniem

Rapa Nui dla Europy odkryli Holendrzy w Wielkanoc 1722 r., czemu wyspa zawdzięcza swą oficjalną nazwę. Mieszkańcy uznają ją jednak za narzuconą przez conti, jak pogardliwie zwą ludzi z kontynentu, i na wyspę mówią „Rapa Nui”. Lubią też nazywać ją Te Pito o Te Henua, czyli „Pępkiem Świata”.

Kapitanowi tamtego holenderskiego statku, Jakubowi van Roggeveenowi udało się zaobserwować jedną z ostatnich ginących praktyk kultu posągów. W dzienniku pokładowym zanotował: Mieszkańcy wyspy zapalili ogniska przed bożkami- kolosami, następnie usiedli w przykucniętej postawie, ustawiwszy stopy płasko na ziemi, i z czcią pochylili głowy. Trzymając dłonie złożone razem, poczęli poruszać ramionami w dół i w górę. Nazajutrz rankiem widzieliśmy wyspiarzy leżących plackiem na ziemi i oddających cześć wschodzącemu słońcu. Nie omieszkał dodać, że ludność odznaczała się wesołym usposobieniem, a równocześnie po mistrzowsku umiała kraść. Próbę kradzieży obrusa i kilku kapeluszy 13 miejscowych przypłaciło śmiercią.

Kiedy pół wieku później do Rapa Nui przybił James Cook, posągi były poprzewracane, a ludzie nastawieni nieprzyjaźnie. Wrogość nasilała się w XIX w. wraz z wizytami kolejnych statków. Najstraszniejsze było Boże Narodzenie 1862 r., kiedy peruwiańscy łowcy niewolników wywieźli z wyspy 1,5 tys. mieszkańców do zbierania guana w Peru. Na wyspę wróciło ich zaledwie 15. Przywlekli ze sobą śmiercionośną ospę. Pod koniec XIX w. na Rapa Nui pozostało przy życiu zaledwie 111 mieszkańców, którzy w 1888 r. dobrowolnie oddali się pod opiekę Chile. Dziś na Wyspie Wielkanocnej mieszka około czterech tysięcy ludzi.

Jaja na szczytach władzy

Nie wypada wyjechać z wyspy, nie obejrzawszy Orongo – miejsca startu i mety krwiożerczego biegu. Orongo leży na skraju kaldery Rano Kau – południowego wulkanu, który uformował wyspę. Ze znajdującego się tam centrum pałacowo- ceremonialnego rozciąga się niezwykła panorama. Z jednej strony widać wnętrze wygasłego wulkanu z kraterem wypełnionym licznymi małymi jeziorkami. Z drugiej strony zachwycają otwarty ocean i znajdująca się ponad kilometr od brzegu stroma skała Moto Nui. To właśnie do niej (i z powrotem) musieli dotrzeć uczestnicy wyścigu. Śmiałkowie zbiegali kilkaset metrów w dół stromym, osypującym się zboczem wulkanu. Z kamienistego brzegu morza przepływali ponad kilometr do zamieszkanej jedynie przez ptaki Moto Nui. Tam zdobywali jajo fregaty i z nim (umieszczonym w wymyślnym skórzanym schowku na czole) pokonywali drogę powrotną. Zdobywca pierwszego miejsca stawał się bohaterem, a jego ród rządził wyspą aż do następnego wyścigu. Rapanujczycy budowali moai, czcili przodków, słońce i inne gwiazdy. Były one im szczególnie bliskie, ponieważ sądzili, że są osamotnieni, a wszystkie pozostałe lądy na Ziemi zatonęły.