Szanghaj przypomina Paryż. To najbardziej kosmopolityczne, awangardowe i zamożne chińskie miasto. Spora część jego starej zabudowy i obsadzonych platanami ulic jest spuścizną po francuskich architektach, kupcach i bankierach, którzy w pierwszych dekadach XX w. stworzyli tu enklawę jakby żywcem przeniesioną znad Sekwany. Pewnie właśnie dlatego Szanghaj zawsze bardziej podobał mi się niż Pekin, miasto od wieków parterowe, które w ostatnich latach zostało oszpecone monstrualnymi wieżowcami i niemożliwymi do pokonania pieszo bezkresnymi arteriami.

Wędrówkę po Szanghaju warto zacząć od bulwaru Bund (Waitan) nad rzeką Huangpu. Ulica ta była niegdyś najelegantsza w całej Azji. Jedną z jej ozdób jest „najbardziej luksusowa budowla między kanałem Sueskim a Cieśniną Beringa”. Tak mawiano o dawnej siedzibie największego dziś banku na świecie HSBC (pod tym skrótem kryje się nazwa Hong Kong and Shanghai Banking Corporation). Konstrukcja zwieńczona jest gigantyczną kopułą. Można wejść do środka budowli, by obejrzeć bajkowe mozaiki. Pieniądze zgromadzone w znajdującym się tu skarbcu oraz w sejfach sąsiednich wspaniałych budynków, które też były bankami, stanowiły przed wojną niemal połowę kapitału finansowego świata. Inny wyróżniający się na Bundzie gmach z dachem zwieńczonym zieloną piramidą w stylu Tudorów, był najelegantszym hotelem Orientu i ulubioną przystanią koronowanych głów, polityków, bogaczy czy filmowych gwiazd. O miejscu tym krążyły legendy. Komuniści zmienili jego nazwę z Cathay na Pokoju i zdemolowali.

Z Bundu podziwiam panoramę położonej po drugiej stronie rzeki Huangpu dzielnicy Pudong, która w zamierzeniach chińskich przywódców ma z czasem przyćmić rozmachem Hongkong. Po części już się to udało, a panorama jest równie imponująca w dzień, jak i po zmierzchu, gdy Pudong iskrzy się wielobarwnymi iluminacjami. Amatorzy widoków z lotu ptaka mogą wjechać na szczyt Perły Orientu – dominującej na Pudongiem trzeciej najwyższej na świecie (468 m) wieży telewizyjnej złożonej z trzech kul symbolizujących perły. Ja jednak wolę taras widokowy na szczycie sąsiedniego, 88-piętrowego drapacza Jin Mao Tower, który jest najwyższym budynkiem (ale nie najwyższą budowlą) w Chinach. Stąd podziwiam nie tylko całą panoramę Szanghaju, ale patrzę też w dół, do wnętrza wieżowca. Takie spojrzenie w głąb okrągłego atrium mającego 55 pięter wysokości robi wrażenie nie mniejsze niż oglądanie Gwiezdnych wojen. Uwaga: wszystkim klaustrofobom zdecydowanie tę atrakcję odradzam.



Ze stacji metra Longyang na obrzeżach Pudongu kursuje na międzynarodowe lotnisko najszybszy i zarazem jedyny na świecie będący w regularnej eksploatacji pociąg Maglev, który porusza się, wykorzystując zjawisko magnetycznej lewitacji. Trasę 30 km pokonuje w 7 minut, rozwijając przez moment prędkość 430 km/godz. Przejażdżka tą najdroższą zabawką komunikacyjną świata (jej budowa kosztowała kilka miliardów dolarów) bardzo mnie rozczarowała. Widoki za oknem żadne, lewitacji też nie odczułem, a o magicznej prędkości świadczy jedynie elektroniczny wyświetlacz nad drzwiami i płynące z głośnika zapewnienia konduktora. Ale jak ktoś chce, niech próbuje za 50 yuanów w jedną stronę lub 80 w obie.

Wróćmy na Bund. Przy Hotelu Pokoju zaczyna się, przechodząca później w wielki handlowy deptak, ulica Nanjing Lu. Dojdziemy nią do placu Ludowego (Renmin Guangchang), który odgrywa rolę londyńskiego Central Parku. Jest tu, między innymi, kącik dla troskliwych rodziców usiłujących znaleźć stosowną drugą połowę dla córki lub syna. Wiadomo, teraz młodzi są coraz bardziej nieporadni w tych sprawach. Rodzice zaopatrzeni w duże zdjęcia swych dorastających pociech zachwalają je co niemiara. Ale niewtajemniczeni turyści mogą odnieść wrażenie, że jest to miejsce dla osób poszukujących nastolatków, które zaginęły bez wieści. Po obejrzeniu kilku oryginalnych ofert matrymonialnych wpadam do Muzeum Szan- ghajskiego (Shanghai Bowuguan), gdzie oglądam najbogatszą na świecie kolekcję starożytnej sztuki chińskiej, w tym urzekająco piękne naczynia rytualne z brązu. Muzeum sąsiaduje z ultranowoczesnym Teatrem Wielkim (Da Juchang), gdzie koncertują najlepsze orkiestry i soliści świata. Jeśli ktoś nie może posłuchać ich w Wiedniu, Londynie czy Nowym Jorku, a akurat jest w Szanghaju, powinien zapoznać się z repertuarem, który obejmuje nawet broadwayowskie musicale. Niestety, ceny biletów też są nowojorskie.

W Paryżu Wschodu trzeba koniecznie powałęsać się po dawnej dzielnicy francuskiej (French Concession) wzdłuż ulicy Huaihai, która niegdyś nazywała się Avenue Joffre. Tu, w cieniu platanów, gwarze kafejek i dziuplach kolorowych butików naprawdę trudno zgadnąć, czy to jeszcze Chiny, czy już stara poczciwa Francja. Na szczęście władze miasta pozawieszały na budynkach tabliczki z informacjami, co się w nich kiedyś mieściło lub do kogo należały. Zwiedzając miasto, nie można pominąć Taikang Lu położonej między ulicami Ruijin i Sinan. Ta artystyczno-gastronomiczna enklawa na terenie dawnej fabryki cukierków jest jakby żywcem wyjęta z lat 20.–30. XX w., kiedy Szanghaj osiągnął szczyt swej świetności.  Brakuje mi tylko widoku eleganckich pań w jedwabnych sukniach i dostojnych dżentelmenów w słomkowych kapeluszach. Ale i tak jest fantastycznie. Zwłaszcza po zmroku, gdy spotyka się tutaj cała szanghajska bohema.


Turysta szukający w Szanghaju prawdziwych Chin musi wylądować na Chinatown, czyli bazarze Yuyuan, jakieś 30 min spacerem z Bundu. To istny raj dla amatorów wachlarzy, haftów, posążków, wisiorków i wszelkiego rodzaju suwenirów tudzież pachnących świeżością „antyków”. Pamiętam to miejsce jeszcze sprzed 30 lat, gdzie w mocno spróchniałych drewnianych pawilonach można było kupić prawdziwe antyki i piękne wyroby ludowego rękodzieła. Teraz stoi tu betonowa makieta tamtego bazaru, wypełniona maszynowo klepaną tandetą.

Co gorsza, ten sam los spotkał knajpę Nanxiang Mantoudian, słynącą ze sztandarowego szanghajskiego przysmaku – pierożków xiaolongbao. Wypełnione soczystą mieloną karkówką i gotowane na parze dania serwowano tu kiedyś na stołach, które chyba nigdy nie doświadczyły mycia, na drewnianych i obtłuczonych talerzach, w potwornym harmidrze i ścisku. Były naprawdę boskie. Teraz knajpa jest luksusowa i choć kolejki tak samo długie, to pierożki już zupełnie nie te. A ceny są astronomiczne. Lepiej więc poszukać w zaułkach miasta innych pierogarni, czasem o bardzo długiej tradycji i próbować, próbować do skutku. Moja ulubiona jest na ulicy Xianxia Lu, w dzielnicy Hongqiao. Bambusowy koszyk z sześcioma pierożkami podają za 4 juany, czyli 15 razy taniej niż w Yuyuan. Niebo w gębie!

Czas na prawdziwe, chińskie Chiny. Z szanghajskiego dworca głównego jedziemy pół godziny pociągiem do Suzhou nad Wielkim Kanałem. Nazywane Wenecją Orientu i Stolicą Jedwabiu ma zupełnie inną atmosferę niż kosmopolityczny Szanghaj. Czas płynie tu wolno, na ulicach nie ma tłumów, a stylowa niska zabudowa najlepiej oddaje klimat typowego chińskiego miasta środkowych Chin. Teraz do Suzhou mało kto jeździ po produkowany w nim jedwab, choć ciągle można tu kupić wspaniałe tkaniny po najniższych cenach w kraju. Szczególnie niezwykłe są ręcznie tkane brokaty z motywami pochodzącymi czasem sprzed tysiąca lat. Amatorzy jedwabiu powinni koniecznie odwiedzić Muzeum Jedwabiu (Silk Museum) przy ulicy Renmin Lu, naprzeciwko imponującej drewnianej Pagody Północnej. Zobaczyć tu można cały proces produkcji jedwabiu i kupić unikatowe tkaniny.

Główną atrakcją Suzhou są ogrody, czyli rezydencje dawnych notabli, którzy szukając ukojenia w łagodnym klimacie, kazali je wznosić, nie licząc się z kosztami. Tak powstały wzorce architektury ogrodowej, perfekcyjnie łączące roślinność z wodą, skałami, mostkami, pawilonami, altanami. Stąd dotarła później na Zachód moda na „chińskie domki” i chinoiserie, czyli chińszczyznę w sztuce i architekturze, której przykłady zachowały się też w Polsce (np. w Wilanowie czy Puławach). Ogrody w Suzhou służyły kontemplacji i odpoczynkowi, co teraz trudno jest sobie wyobrazić, gdy przewalają się przez nie tabuny wycieczek. Ale mimo to oszałamiają pięknem i pomysłowością. Ich twórcy starali się, aby na każdym kroku (dosłownie) przed oczami pojawiał się nowy widok, nowy nastrój, nowy kolor czy kształt.



Niezrównanym arcydziełem tej sztuki jest najmniejsza z tutejszych rezydencji zwana Ogrodem Mistrza Sieci (Master of the Nets Garden, Wangshi Yuan), która została stworzona w XII w. Jej fragment skopiowano nawet w nowojorskim Metropolitan Museum. Gdyby nie tłumy turystów, można by tu siedzieć godzinami, a nawet dniami i tygodniami, zachwycając się każdym skrawkiem jej ogrodów.

Równie urocza jest też największa z tego typu rezydencji zwana Ogrodem Pokornego Administratora (Humble Administrator’s Garden, Zhuozheng Yuan). To prawie 50 różnych altan i pawilonów rozrzuconych wśród plątaniny stawów, mostków, wysepek i pagórków. Do tego rośnie tam najwspanialsza w Chinach ekspozycja miniaturowych drzewek bonsai. Ogrody Suzhou zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i jeśli chciałbym mieć cokolwiek z Chin na pamiątkę, to właśnie taki ogród.

Lecimy godzinę z Szanghaju na południe, do Xiamen w prowincji Fujian. Mieszkali tu kiedyś Holendrzy i inni cudzoziemcy, a miasto nazywało się Amoy. Ze względu na sąsiedztwo Tajwanu jeszcze do początku lat 80. Xiamen był zamkniętą strefą wojskową. Teraz to miasto-wyspa regularnie zajmuje pierwszą lub drugą pozycję w rankingach najbardziej zadbanych, najlepiej zarządzanych  i najprzyjaźniejszych mieszkańcom miejscowości w Chinach.

Z głównego deptaka w starym centrum Xiamen, tę ekskluzywną funkcję pełni ulica Zhongshan Lu, kursują wodne tramwaje na wysepkę Gulangyu. Niegdyś była kolonialną enklawą, z cudowną architekturą w stylu wiktoriańskim. Teraz idealnie nadaje się na całodzienny spacer. Nie ma tu samochodów, są za to labirynty wąziutkich uliczek, bajeczna tropikalna roślinność, wciśnięte w zatoczki plaże, skały o fantastycznych kształtach. Na Gulangyu stale rozbrzmiewa muzyka. Ponoć w każdym domu znajduje się jakiś muzyczny instrument – działająca tu Akademia Muzyczna przyciąga utalentowaną młodzież z całego kraju. Nie przypadkiem więc mieści się tu też imponujące Muzeum Pianin i fortepianów z kolekcją ponad 200 zabytkowych instrumentów z całego świata, podarowaną przez chińskiego przemysłowca i kolekcjonera.


Xiamen ma mnóstwo innych atrakcji, w tym piękny ogród botaniczny i tłumnie odwiedzany przez pielgrzymów klasztor Nanputuo. Natomiast z atrakcji kulinarnych nie można nie spróbować słodkiej zupy z orzeszków ziemnych, które długo gotuje się z dodatkiem cukru. Na ulicy Zhongshan  Lu serwuje się ją od prawie 200 lat w jadłodajni Huangzehe Huashengtang Dian (The Peanut Soup Shop). Można tam za grosze skosztować też wiele innych lokalnych przysmaków. Wieczorem znów warto wyruszyć na miasto, żeby z nadmorskiego bulwaru podziwiać cudowną iluminację wyspy Gulangyu. Zresztą cały Xiamen jest chyba najpiękniej oświetlonym miastem w Chinach (jeśli nie liczyć Hongkongu), a dominującym kolorem jest niebieski, co nadaje mu nocami charakter iście nieziemski.

Xiamen to świetne miejsce wypadowe do całodziennych wycieczek po okolicznych plantacjach herbaty, bo Fujian jest centrum produkcji półfermentowanej herbaty Oolong. Stąd też pochodziła pierwsza na świecie herbata fermentowana (czarna) Lapsang Souchong, od której zaczął się trwający do dziś herbaciany romans między Chinami i Zachodem. Tutaj też powstają wyjątkowo subtelne herbaty białe.

Z Xiamen jest już również tylko krok – czyli trzy godziny autobusem – do powiatu Yongding, gdzie zwiedzać można siedziby ludu Hakka, tzw. tulou. W tych zbudowanych na planie koła lub kwadratu z cegieł, gliny i drewna domostwach, które wyglądają jak twierdze (mają jedno wejście i są niemal bez okien), mieszka nawet po kilkadziesiąt rodzin. Okrągłe tulou uchodzą za jedne z najbardziej unikatowych budowli mieszkalnych na świecie (oczywiście umieszczono je na Liście UNESCO) i rzeczywiście sprawiają wrażenie obiektów niemal kosmicznych, które nie wiadomo jak wylądowały na Ziemi. Ponoć w czasach zimnej wojny amerykański wywiad uznał, po obejrzeniu pierwszych zdjęć lotniczych tulou, że muszą to być wyrzutnie rakiet albo inne tajne instalacje militarne. A pomyśleć, że są to zabytki o niemal tysiącletniej historii.

Kolejny godzinny lot samolotem dalej na południe i jesteśmy w Kantonie (Guangzhou). Zwiedzać tu za bardzo nie ma co, chyba że kogoś interesuje historia kolonialnych podbojów Chin przez Zachód, czyli tzw. wojen opiumowych. Jest za to Kanton mekką kulinarną, zwłaszcza dla amatorów owoców morza. Takich krewetek, krabów, homarów, ostryg, ślimaków, małż i ryb nie uświadczy się nigdzie indziej w Chinach. A jakie podają tam dania z płetwy rekina, jaskółcze gniazda, trepangi czy małże uchowce (zwane też słuchotkami)! Jeśli ktoś nie lubi takich eksperymentów, niech chociaż spróbuje ryby mandaryńskiej (guiyu) gotowanej na parze, krewetkowych pierożków huntun w delikatnym bulionie czy pieczonej na wiśniowo gęsi. Tylko w ten sposób można się przekonać, dlaczego Kanton jest jedną z kulinarnych stolic świata.



Dania z psów, kotów, węży, jeżozwierzy, małp czy szczurów osobiście odradzam, ponieważ swą popularność zawdzięczają rzekomym właściwościom leczniczym (tłumaczonym niezwykle wysoką zawartością białka), a nie smakowym. Ale jeśli ktoś chce, nie będzie się brzydził i nie będzie go potem gryzło sumienie, to voilá. W Kantonie jedzą wszystko, co ma nogi, z wyjątkiem stołu i wszystko co fruwa, z wyjątkiem samolotu.

Wsiadamy do autobusu i po czterech godzinach (250 km) jazdy autostradą nad Morzem Południowochińskim jestśmy w Yangjiang. Miasto to słynie wprawdzie z produkcji wszelkiego rodzaju noży, mieczy, tasaków i nożyczek, ale  przesiadamy się w nim tylko do minibusa i po niecałej godzinie jesteśmy na wyspie Hailing. Zwykle na piękne plaże w Chinach jeździ się na położoną jeszcze bardziej na południe wyspę i prowincję Hajnan, oblegane przez Rosjan przylatujących tu czarterami z Moskwy. (Wyspa szerzej jest znana z wyborów Miss Świata, Najsilniejszego Człowieka Świata czy soku kokosowego). Natomiast o wyspie Hailing wie mało kto, choć plaże są tu o niebo ładniejsze, dłuższe i czystsze niż na Hajnan. Jest tutaj również, oczywiście znacznie taniej i spokojniej.

Gdyby to ode mnie zależało, to tytuł „chińskich Hawajów” przyznałbym właśnie Hailing, a nie Hajnan. Ale mnie nie przeszkadza brak pięciogwiazdkowych hoteli z basenami i rewii a la Moulin Rouge. Na 10-kilometrowej plaży z cudownego złotego piasku w miasteczku Zhapo można czasem nie spotkać żywej duszy, co jak na Chiny jest naprawdę ewenementem. Woda w morzu gorąca, plaża usłana muszlami, a w każdej knajpce wybór frutti di mare większy niż we wszystkich europejskich restauracjach razem wziętych. Co dziś spróbujemy? Może soczystego kraba albo tłuściutką murenę, albo delikatniutką płaszczkę z długaśnym kolcem? To już zresztą ostatni moment, żeby rozkoszować się pustymi plażami i tanimi przysmakami na Hailing. Budowa wielkiego terminalu dla wodolotów z Hongkongu, Makau i Kantonu już trwa. Autostrada Kanton–Hajnan (to nią dojeżdża się do Yangjiang) jest gotowa, więc pewnie już niedługo i tu wtargnie tłum turystów, komercja i drożyzna.

 


W drodze powrotnej tą samą autostradą warto zatrzymać się w Kaiping (140 km do Kantonu). To kolejne miejsce, którego istnienia w tym kraju nikt by nie podejrzewał. Wpisane dwa lata temu na Listę UNESCO jest surrealistyczną wręcz enklawą obronnych rezydencji, tzw. diaolou, zbudowanych na przełomie XIX i XX w. przez bogatych Chińczyków, którzy zostali wypędzeni z Kalifornii na podstawie tzw. Chinese Exclusion Act (z 1882 r.). Te piękne budowle we wszelkich możliwych architektonicznych stylach, z wieżami obserwacyjnymi i wymyślnymi systemami zabezpieczeń przed rabusiami stoją dziś przeważnie puste wśród ryżowych pól jak zjawy z innej planety. Równie surrealistyczne jest położone nieopodal miasteczko Chikan, w którym czas jakby zatrzymał się całkowicie jakieś 80 lat temu. Nietknięte dziejowymi burzami, z architekturą typową dla lat 30. XX w. Chikan wygląda jak makieta dla filmu z Bruce’em Lee, gangsterami, triadami i palaczami opium. Jest zresztą ciągle wykorzystywane do kręcenia takich właśnie produkcji.


Kanton można wykorzystać jako bazę wypadową na dwudniową wycieczkę (samolotem lub autobusem) do Guilin w sąsiedniej prowincji Guangxi. Szczyt Samotnego Piękna, Wzgórze Ujarzmiające Fale, Park Siedmiu Gwiazd i Jaskinia Trzcinowej Fujarki. Jak nazwy wskazują, Guilin z doliną rzeki Li Jiang to bodaj najlepsze w Chinach miejsce do podziwiania malowniczych  pejzaży bez potrzeby wspinania się na niebotyczne górskie wysokości. Ta znacznie większa wersja naszych przełomów Dunajca usłana jest krasowymi skałkami o niezwykłych kształtach, wśród meandrów rzek, jeziorek, pól ryżowych i bambusowych gajów. Widoki rzeczywiście jak z bajki, zwłaszcza w czasie rejsu po rzece Li z Guilin do Yangshuo. To raj dla fotografów, ale niestety, obłędne tłumy turystów i nachalna komercja bardzo skutecznie zniechęcają do dłuższego pobytu w Guilin, które powinno być krainą kontemplacji i wytchnienia.

Z Kantonu, tym razem autostradą prowadzącą do Zhuhai, docieramy w dwie godziny do Makau. (W Zhuhai jest przejście graniczne, a Polacy wiz do Makau nie potrzebują). Dawna portugalska kolonia, która jest teraz, jak Hongkong, tzw. Specjalnym Regionem Administracyjnym, to raj dla miłośników kolonialnej atmosfery i zarazem światowa stolica hazardu. Obroty tu- tejszych kasyn są już większe niż w Las Vegas. Cudowne stare centrum Makau, będące unikatowym przykładem asymilacji kultur Wschodu i Zachodu, też wpisane zostało już na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Położona na wzgórzach starówka jest po prostu stworzona do romantycznych spacerów. Polecam przechadzkę od słynnej XVII-wiecznej fasady spalonej katedry św. Pawła ku centralnemu placowi Senatu (Largo do Senado) z pastelowymi neoklasycystycznymi budynkami z czasów świetności kolonii.

W Makau atrakcji jest co niemiara: wyścigi hartów, światowy Festiwal Fajerwerków, plaże czy nadzwyczaj oryginalna lokalna kuchnia, łącząca smaki portugalskie z afrykańskimi i chińskimi. Jednak kasyn nic nie przebije. Perłą w koronie jest Venetian, czyli znacznie powiększona kopia oryginału z Vegas. Samo kasyno ma powierzchnię trzech boisk futbolowych, a kompleks hotelowy liczy prawie 3 tys. pokoi. Budowa tego giganta kosztowała prawie 2 mld dol. i obsługuje go armia 16 tys. pracowników. Całość ma przypominać Wenecję, więc nie brak tu kanałów z gondolami oraz replik weneckich ulic, placów i pałaców.


Kasyn w Makau jest multum, a jeszcze więcej lombardów, w których spłukani hazardziści zastawiają nie tylko złote zegarki i obrączki, ale też majtki i skarpetki, żeby się odegrać. Moim faworytem było, jest i będzie najstarsze tutejsze kasyno, legendarne Lisboa, w podziemiach okrągłego hotelu przypominającego wykwintną bombonierkę. Już tylko tutaj, wśród misternych mozaiek, mosiężnych okuć, nefrytowych posągów i porcelanowych waz można się poczuć jak James Bond w Casino Royal.

I kto by pomyślał, że wszystko to znajduje się w Chinach. Trochę Paryża, trochę Hawajów, trochę Las Vegas, trochę Pienin, trochę UFO i czegoś tam jeszcze, co każdy sam sobie może znaleźć.