Piekło nie istnieje. Przynajmniej nie z perspektywy Miami. Wszystkie grzechy zostaną ci tu odpuszczone. Wybaczą ci lenistwo – bo co może być bardziej relaksującego od wylegiwania się na leżaku z widokiem na Atlantyk? Wybaczą łakomstwo – byś mógł do woli kosztować smaków, nawet nie tyle Ameryki, co Kuby i Meksyku. Wybaczą ci wreszcie zazdrość – o 70 proc. słonecznych dni w roku i średnie temperatury niespadające poniżej 23 st. C. W końcu po co przyjeżdża się do miejsca, w którym w 1944 r. wynaleziono balsam do opalania, jeśli nie po słońce?

Z tego właśnie powodu, spędzając przedpołudnie na hotelowej plaży w Miami Beach, mogę bezkarnie nazywać to lekcją lokalnej historii. Zanurzając stopy w piasku, myślę nie o cudach natury, lecz o ciężkiej pracy ludzi, którzy to miejsce założyli. Nieco ponad sto lat temu otaczaliby mnie tu nie przystojni ratownicy i surferzy, lecz wyłącznie aligatory i komary.

W końcu Miami Beach powstało na bagnach – konsekwentnie, przez półtorej dekady osuszanych przez jednego z założycieli miasta – Carla Fishera. Dlatego, choć trudno w to uwierzyć, to nieskazitelnie złocisty piasek, który teraz grzeje mnie w stopy, został tu po prostu przywieziony. Bagna i aligatory nadal są atrakcją, jednak nie tu, lecz godzinę drogi stąd – w Parku Narodowym Everglades.

Miami, czyli miasto kolorów i kontrastów

W samym Miami zachwyca już głównie to, co stworzył człowiek. Każdego roku to miejsce przyciąga aż 14 mln turystów, a zwykłe wakacyjne klimaty nie gwarantowałyby przecież takiej popularności. Chcę zobaczyć więcej, zrozumieć fenomen. Ruszam więc z mojego hotelu w północnej części miasta w dół, do South Beach.

W mało którym miejscu w Stanach spacerowanie po okolicy jest tak banalnie proste. Ot, kilka „avenues” ciągnących się od samej góry na dół wyspy i poprzecinanych uliczkami ponazywanymi wyłącznie numerami. Zgubić się nie sposób. Do tego gdziekolwiek w Miami Beach spojrzę, tam czekają na mnie skarby. Miejsce powszechnie postrzegane jako jedna z najlepszych imprezowni świata jest bowiem przede światową stolicą art déco. Nigdzie indziej na całej kuli ziemskiej nie znajdę aż tylu budynków w tym stylu.

Miami, Floryda / fot. Getty Images

Geometryczne formy gmachu poczty głównej przy Washington Avenue. Stylowy neon Cadillac Hotel i pastelowa fasada luksusowego butiku The Webster przy Collins Avenue. Pokryte skamieniałym koralowcem centrum sztuki – Bass Museum. Oraz 800 innych budowli.

Trudno od razu nie przenieść się myślami do lat 30. XX w. Trudno się nie zakochać i nie myśleć, że żadnemu innemu amerykańskiemu miastu w pastelach nie byłoby tak bardzo do twarzy. Trudno nie dziękować w duchu lokalnym aktywistom, którzy zaprotestowali, gdy w latach 70. deweloperzy z Miami planowali wszystkie te budynki wyburzyć.

Miami – najbardziej imprezowe miejsce na świecie

Dla tych, którzy mimo to wolą po prostu się dobrze zabawić czy zrobić zakupy, jest Ocean Drive. To prawdziwa oaza snobizmu. Na Ocean Drive w dobrym tonie jest pozadawać szyku wśród palm w ultradrogim kabriolecie, nawet jeśli tylko wypożyczonym. Choć stoję nie dalej niż 200 m od oceanu, szum fal jest ostatnią rzeczą, jaką mam szansę tu usłyszeć.

Skutecznie zagłusza go ryk stojących w gigantycznym korku silników i muzyka rycząca z knajpianych głośników. W samych knajpach turyści wprawiają się przed imprezą w dobry humor, racząc się lokalnym specjałem – gigantycznymi margaritami z dodatkiem piwa Corona.

Atmosferze tych wakacyjnych bachanaliów szlachetności dodaje budynek, który, choć powstał w latach 30. XX w., do dziś jest perłą w koronie Ocean Drive. Nazywa się Villa Casa Casuarina, a zbudowany został w niezwykle wyszukanym śródziemnomorskim stylu. Trzypiętrowy pałacyk wśród palm, wrota z łukowatym sklepieniem. Wszystko to cieszy oko, jednak większość turystów nie pojawia się tu wyłącznie po to, by podziwiać architekturę.

W 1992 r. budynek ten za prawie 3 mln dol. kupił projektant Gianni Versace i właśnie na schodach do tej rezydencji pięć lat później został zastrzelony. Dziś mieści się tu hotel, w którym za nocleg trzeba zapłacić ok. 5 tys. zł. Mniej zaporowe ceny są w hotelowym Onyx Barze – w miejscu, w którym Gianni miał swoją kuchnię. Wstępuję więc na kieliszek wina.

Gdzie warto zjeść w Miami? 

Na kolację wybieram już jednak bardziej zaciszną okolicę. Docieram do najstarszej części Miami Beach – klimatycznej uliczki Espanola Way. Niby zwykłej, ale nieco dziwacznej, bo zupełnie niepasującej do okolicy. Wąziutki deptak oświetlony zawieszonymi między dachami kamienic lampkami sprawia wrażenie, jakby człowiek znalazł się nagle w którymś z europejskich miasteczek nad Morzem Śródziemnym. I to w samym środku Bożego Narodzenia.

Jedyne, co zaburza tę iluzję, to wybór restauracji, w której się zatrzymuję. W kubańskiej Havana 1957 senores w rozchełstanych białych koszulach i senoritas w sukienkach z falbanami, przy dźwiękach kubańskiej muzyki zachwalają ojczyste specjały, np. ropa vieja z ryżem i czarną fasolą. No i nie mogę się zdecydować: który z 15 rodzajów serwowanego tu mojito wybrać.

Widok na panoramę miasta Miami / fot. Getty Images

Miami to nie tylko plaże

Opuszczam wakacyjne klimaty Miami Beach i ruszam taksówką na stały ląd, do „głównego” Miami. Planuję wysiąść na nabrzeżu, a tam załapać się na stateczek wycieczkowy opływający ekskluzywną Star Island. Od tego planu skutecznie odwodzi mnie taksówkarz, przekonując, że choć rezydencje na wyspie (mają je tu m.in.: Rihanna i Lady Gaga) rzeczywiście imponują, to prawdomówność przewodników – już mniej. Decyduję, że bardziej niż półprawdziwe opowieści o celebrytach interesuje mnie to, jak żyją zwykli ludzie.

Nie bez powodu miasto nosi przydomek „stolicy Ameryki Łacińskiej”. Ponad połowa jego mieszkańców pochodzi z tej części świata, często łatwiej dogadać się po hiszpańsku niż po angielsku. Swoim łamanym hiszpańskim proszę kierowcę, by zawiózł mnie do dzielnicy Little Havana. Tu mieszkają Kubańczycy, którzy masowo wyemigrowali do Miami po rewolucji.

Sercem tego miejsca jest Ósma Ulica nazywana przez tubylców Calle Ocho. Obok mnie – tłum. W knajpach nie da się wetknąć szpilki. Nie da się też zrobić zdjęcia tak, by któryś z turystów nie wszedł nam w kadr. Przechadzam się po miejscowej Walk of Fame upamiętniającej największe gwiazdy latynoamerykańskiej społeczności.

Wpadam do słynnej na całe miasto lodziarni Azucar serwującej tradycyjne kubańskie lody o egzotycznych smakach (np. awokado czy mamey). A miejscowi? Zbierają się nieśpiesznie w Domino Park, by grać w szachy, jakby absolutnie nikogo wokół nich nie było.

Poszukiwanie ducha współczesnego Miami wiedzie mnie jeszcze do Wynwood – najmodniejszej w ostatnich latach dzielnicy miasta. Dawniej straszyły tu wyłącznie ponure magazyny. Dziś to zagłębie artystyczne, w którym hasło „sztuka wysoka” nabiera nowego znaczenia. Tu tu bowiem – konkretnie do Wynwood Walls, bezpłatnej galerii na świeżym powietrzu – ciągną artyści z całego świata, by to, co im leży na sercu, oddać na gigantycznych muralach.

Do centrum wracam w pośpiechu, tylko po to, by odbyć krótki spacer pomiędzy drapaczami chmur. Tych – nie licząc Nowego Jorku i Chicago – jest tu najwięcej w całych Stanach. Potem wsiadam do taksówki i pędzę z powrotem do zachodniej części Miami Beach, bo to w tym miejscu czeka mnie najciekawszy spektakl.

Rozsiadam się wygodnie w barowym fotelu na świeżym powietrzu. Napawam się golden hour, podziwiając zachodzące słońce odbijające się w wodach zatoki. Myślę o tym, że może i człowiek stworzył ten raj na Florydzie, jednak bez pomocy natury nic nie byłoby tu takie samo.

Miami – ciekawostki

Kiedy:

W Miami ciepło jest przez cały rok, warto jednak omijać sezon huraganowy trwający zazwyczaj od początku sierpnia do końca października. Najbardziej oblegany jest sezon zimowy.

Dojazd:

Bezpośrednio do Miami lata z Warszawy LOT – koszt ok. 4 tys. zł. Z przesiadką jest taniej – Lufthansa, British Airways lub Swiss Airlines oferują loty za mniej więcej 3 tys. zł. 

Nocleg:

Szukający spokoju powinni kwaterować w północnej części Miami Beach, imprezowicze – w South Beach. Elegancki hotel w północnej części miasta, z dostępem do prywatnej plaży (np. piękny hotel The Palms) to koszt ok. 1 tys. zł. W domach prywatnych, za pośrednictwem Airbnb, można znaleźć pokój w niedalekiej odległości od plaży za 300–400 zł.

Transport:

Taksówka z lotniska do Miami Beach to koszt rzędu 40 dol. Co pół godziny do Miami Beach jeżdżą też specjalne autobusy (2,35 dol. w jedną stronę). 

Jedzenie:

Ze względu na dużą społeczność latynoamerykańską warto spróbować tu specjałów kuchni Ameryki Środkowej i Południowej. Np. kuchni kubańskiej w restauracji Havana 1957. W menu znajdziemy m.in. słynne kanapki: sprasowane pieczywo z szynką, schabem, żółtym serem, piklami i musztardą (15 dol.) oraz ropa vieja – rozdrobniony stek wołowy serwowany z ryżem i czarną fasolą (17 dol.). 

  • Kuchnia meksykańska: Naked Taco. Serwują tu olbrzymie porcje quesadillas (15 dol.) i fajitas (18 dol.) z grillowanym kurczakiem, krewetkami, grzybami lub homarem. 
  • Kuchnia peruwiańska: CVI.CHE 105. Warto tu spróbować ich koronnej potrawy: ceviche – miksu owoców morza marynowanych w limonkowym sosie i serwowanym z peruwiańską kukurydzą (16 dol.).
  • Cena dania podana w menu nie uwzględnia podatku stanowego, który zostanie ci dodany do końcowego rachunku. W Miami to 7 proc. Do tego napiwek – nie mniejszy niż 15–20 proc. 

Zakupy:

  • W Miami Beach najwięcej sieciówek i sklepów z pamiątkami znajdziemy przy Lincoln Rd. 
  • W USA ubrania i elektronika są znacznie tańsze niż w Polsce. Warto więc wybrać się do outletowych sklepów Ross i TJ Max (ubrania) oraz do hipermarketu Best Buy (elektronika). 
  • Największe zagłębie outletowe w okolicy to Dolphin Mall. 

Warto wiedzieć:

  • Nazwa „Miami” pochodzi od plemienia Indian Miami, które tu kiedyś zamieszkiwało.
  • Miami to raj dla fanów nurkowania wśród wraków – jest ich tu aż 75. 
  • Miami to jedyne miasto w USA otoczone przez dwa parki narodowe.

Tekst ukazał się na łamach magazynu „National Geographic Traveler Extra – USA 25 pomysłów na podróż” (nr 01/2020).