Podróżowanie jachtem po Karaibach przypomina oglądanie serialu na Netflixie. Myślisz, że wystarczy ci jeden, może dwa odcinki, po czym nie możesz się oderwać. Małe Antyle stanowią jedną wciągającą opowieść, ale każdy odcinek, każdy epizod, ma swój własny smak, kolor, zapach, język. Szczególnie różnorodne są tak zwane Wyspy Nawietrzne – niekiedy oddziela je od siebie jedynie wąski przesmyk morza, kilka godzin podróży po falach, a jednak każda z nich to odrębna całość, kulturowy i przyrodniczy kosmos do zgłębienia. Przez wieki krzyżowały się tam kolonialne interesy Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Holandii i Stanów Zjednoczonych. Dzisiaj wyspy mieszczą w sobie to narzucone historyczne dziedzictwo, ale też ocaloną od zapomnienia kulturę pierwotną i całkiem nowy współczesny obyczaj zasilany przez ekspatów, podróżników i żeglarzy. 

Dwie siostry 

W restauracji Mango Bay przy marinie w Le Marin na Martynice gromadzą się wszyscy: wyczynowi skiperzy, którzy właśnie ukończyli regaty, francuscy emeryci, którzy wynajęli sobie willę nieopodal, poszukiwacze przygód, którzy przepłynęli Atlantyk jachtostopem, rodziny z dziećmi, które podróżują miesiącami po okolicznych wyspach, małżeństwa, które mieszkanie na jachcie wybrały sobie jako sanatorium na jesień życia, oraz oczywiście miejscowi, którzy w rozdeptanych do cna japonkach przychodzą na kawę po drodze na targ. 

A także ja. Kiedy tylko cumy zostają założone, pierwsze, co robię, to biegnę po deskach pomostu do Mango Bay, żeby zamówić sobie małże w sosie roquefort. To coś, o czym marzę przez długie godziny na wodzie. W tym lokalu uwielbiam też podsłuchiwać klientów. Tam naprawdę można poczuć rytm Karaibów, to, czym na co dzień żyją miejscowi i turyści. 

Idziemy z załogą na spacer na miejską plażę, do niedalekiego St. Anne. To miasteczko słodkie jak bombonierka, pełne sklepików i małych knajp. Co roku w okolicach lutego odbywa się tu karnawałowy przemarsz orkiestry, który kończy się na centralnym placu tradycyjnym toastem – szklaneczką Ti’Punchu, mieszanki podłego rumu z cukrem i limonką. W Mango Bay też się na nim nie oszczędza. 

Martynika to brama do Karaibów. Ta była francuska kolonia ma w sobie wiele z francuskiej riwiery – na każdym kroku można spotkać tu hotel all inclusive, infrastruktura przygotowana jest pod europejskiego turystę, a prawdziwie dziko robi się dopiero w głębi wyspy lub na północy, gdzie wciąż można trafić na urokliwe rybackie wioski. 

Przesmyk o szerokości 130 mil morskich dzieli grzeczną i ułożoną Martynikę od Dominiki – niełaszącej się do nikogo, o nieposkromionym temperamencie. 

Trudno o dwie inne wyspy tak geograficznie bliskie, ale tak odległe w swojej karaibskości. Na Martynice codziennie ląduje kilka samolotów z Francji. Dominikę rocznie odwiedza niecałe 100 tys. turystów, w dużej mierze pasażerów liniowców, którzy wylewają się na kilka godzin na ulice jej stolicy, Roseau. 

Gdy tylko statek pojawia się na horyzoncie, mieszkańcy rozkładają stragany z pamiątkami i wypisują na kartach nowe ceny. Kiedy zaznaczam, że jestem z jachtu, nie ze statku, uśmiechają się i płacę pięć razy mniej. Na Martynice panuje chłodna uprzejmość, na Dominice – życzliwość. Tutaj taksówkarz puści ci kawałek reggae, który właśnie skomponował, i spyta, co o nim myślisz, bileter w kinie pogada z tobą o Wałęsie, na bazarze dostaniesz darmowe owoce „do spróbowania”, a w knajpie poczęstują cię lokalnym bimbrem. 

Dominiczanie są ubodzy, ale pełni życia, rozpolitykowani i zakochani na zabój we własnej wyspie. Ich miłość jest zaraźliwa. Dominika cała obrośnięta jest lasem deszczowym, który wspina się po stokach wulkanu, a potem spływa aż na same plaże. Do brzegów jest zaś przyklejona jedna z najpiękniejszych karaibskich raf. Można zacumować niedaleko Roseau i przejść się na plażę przy cyplu. Zaledwie po kilku krokach w toń pod stopami otwiera się przestrzeń, a z głębin wyłaniają się prawdziwe dzieła sztuki ze skały i koralu, między którymi harcują kalmary, ławice kolorowych ryb i płaszczki. To odpowiednik obfitości lasu deszczowego na powierzchni. 

Wszystkie Święte  

Stada majestatycznych waleni szukają często ryb na żer u brzegów wyspy St. Lucia – to także sąsiadka Martyniki, tylko że południowa. I tak jak Martynika jest ulubioną wyspą Francuzów, tak St. Lucię kochają Brytyjczycy i Amerykanie. Popularna marina w Rodney Bay to odpowiednik pięciogwiazdkowego hotelu wśród marin – szerokie, podświetlone na kolorowo pomosty, restauracje serwujące steki i burgery, basen, darmowe lekcje jogi z rana, sklepy z ubraniami i wypożyczalnia samochodów. 

Ja dużo bardziej cenię sobie inną marinę, Margot Bay. To jedna z najbardziej malowniczych zatoczek na Karaibach. Zanurzona w zielonych wzgórzach, kameralna. Wokół palmy. Idealne schronienie dla jachtów podczas huraganów, ale też znakomite miejsce na romantyczną kolację. Zaraz przy pomoście mieści się Chateau Mygo, knajpka z najpyszniejszym tuńczykiem na Małych Antylach. Dopływamy tam pontonem. 

Nieco dalej na południe znajduje się przepiękne miejsce do kotwiczenia jachtu. Nad wybrzeżem górują majestatyczne Pitons – wulkaniczne stożki z zastygłej lawy porośnięte lasem. Pod nimi zaś położona jest mała rybacka wioska Soufrière, do której przyjeżdżamy, by zjeść coś pysznego w barze U Benny’ego; serwują tu doskonałą rybę i proste kreolskie specjały. 

Z St. Lucii (Św. Łucji) płyniemy na inną „świętą” wyspę – St. Vincent. Tu jest już inaczej – trzeba pilnować portfeli, zamykać szczelnie wejście do jachtowej kabiny i uważać na słowa. Mieszkańcy mają piracki temperament. Może więc nie bez przyczyny właśnie tutaj kręcono kilka ważnych scen Piratów z Karaibów. W Wallilabou Bay, zatoce znanej ze sceny z wisielcami, i w barze przy brzegu do dziś można podziwiać części filmowej scenografii i pamiątkowe zdjęcia z planu. 

Nad Dominiką, a jeszcze przed Gwadelupą, układają się w łuk na mapie drobne skalne cudeńka – Des Saintes. Jest ich dziewięć, a dwie zamieszkałe stanowią wyspiarski odpowiednik Hobbitowa. Niska zabudowa, kolorowe drewniane domki, wszędzie bistra i kawiarenki, a na wąskie dróżki wyglądają obrośnięte kwiatami werandy. Dookoła pomykają pastelowe skutery i samochody wielkości zabawek, starając się omijać kroczące z godnością po ulicach kraby. Bajka. 

Kolejny nasz przystanek – Bequia. Nazywana jest często karaibską wyspą idealną. Turystyczna, ale raczej back­packersko. Subtelna i stylowa. Popularność zyskała w czasach hipisów, którzy w latach 70. przyjeżdżali tutaj, by szukać ucieczki od zgniłej cywilizacji. Ma tylko jedną, za to ogromną zatokę, gdzie parkuje na bojach i kotwicach ponad sto jachtów. 

Położony na jej brzegach Port Elizabeth to świetny przystanek dla żeglarzy: można zatankować wodę, oddać rzeczy do prania, wyrzucić śmieci, kupić paliwo i książki. Na Bequia znajduje się też świetna księgarnia z literaturą karaibską i o Karaibach. Wzdłuż głównej ulicy, Belmont Walkaway, lokalni artyści sprzedają naszyjniki i bransoletki, a promenada kończy się bazarem pełnym warzyw i owoców, na którym zawsze można pogadać ze sprzedawcami. Po drugiej stronie miasteczka są dwie piaszczyste plaże, gdzie nigdy nie ma tłoku, a za to są przepyszne drinki z kokosowym mlekiem. Płyniemy tam wpław – z jachtu zacumowanego w zatoce. 

Bequia znajduje się zaledwie kilka godzin drogi od archipelagu Tobago Cays. Rozpięta pomiędzy malutkimi wyspami wypłyca się tutaj rafa Horseshoe – na głębokości zaledwie kilku metrów, na całych połaciach dna, zobaczyć można podwodne czary. Wpływamy tam płytkim przesmykiem, by po chwili stanąć w przystani przy boi. Dalej już tylko w płetwach i z rurką albo butlą. Okoliczne wyspy są bezludne i mają wspaniałe plaże pokryte białym piaskiem. Budzisz się rano, skaczesz do wody i pierwsze, co widzisz, to rozgwiazda wielkości kanapy oraz przepływający obok niej żółw, bo jachty parkują obok ich rezerwatu. A potem spotykasz iguanę, która grzeje się na słońcu, a zaraz potem kraba. Wieczorem zaś krzaki roją się od owocowych nietoperzy, które z chęcią wskoczą na łódkę przez otwarty luk, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie macie na stanie bananów. 

Co kilka godzin podpływają miejscowi pomalowanymi na szalone kolory drewnianymi łódkami, żeby sprzedać banany, chleb czy T-shirty. Chętnie się potargują, pogadają o życiu. Będą namawiać też na kolację na plaży – warto dać się skusić, bo w pakiecie z pysznym kalmarem czy kurczakiem dostajesz opowieści o lokalnym życiu. Z Tobago Cays można jeszcze podpłynąć na Petit Tabac. Pamiętacie, jak Johnny Depp ląduje w pierwszej części Piratów z Karaibów samotnie na wyspie? To tam.

U Bazyla w Mustique

Karaiby to fantastyczne rezerwaty, ale nie tylko przyrodnicze. Ot, taka wyspa Mustique, na południe od Tobago Cays. To nic innego jak rezerwat luksusu. Jadłam tam kiedyś najdroższą bagietkę w życiu – za 40 zł, kupioną w różowo-białej chatce stojącej na zielonym wystrzyżonym trawniczku, po którym z gracją maszerował żółw. 

Na Mustique wszystko musi być urocze i z gracją. Wyspę kupił w 1958 r. brytyjski arystokrata Colin Tennant i podarował księżniczce Małgorzacie w ramach prezentu na jej ślub w 1960 r. Księżniczka wyspę pokochała, a swój dom rozsławiła jako miejsce wyrafinowanych przyjęć. Za jej przykładem poszła bohema: domy wybudowali tu sobie Mick Jagger i David Bowie, później także Bryan Adams czy Shania Twain. 

Podobno Tennant chciał, by na wyspie mieszkali tylko piękni ludzie, więc każdy potencjalny nabywca musiał wysyłać mu fotografię do akceptacji. Jego estetyczny etos pozostał w mocy do dziś – choć to wyspa bogaczy, brak tu ostentacji i przepychu, murów czy drutów, budynki wpisują się w krajobraz, nie ma pól golfowych, reklam, a narty wodne czy hałaśliwe skutery są zabronione. Na drinka w najsłynniejszej knajpie na wyspie – Basil’s Bar, stać zaś każdego i nie ma selekcji ani żadnej bramki. Czego mamy okazję sami doświadczyć. 

Uśmiechnięty barman zawiadamia, że o jedną noc minęliśmy się na parkiecie z Keithem Richardsem. Cóż, urok Karaibów działa demokratycznie – na każdego; na koronowane głowy, ale też na zwykłych podróżników.