Tu, między Placem Katalońskim a kolumną Kolumba u wejścia do portu, możesz spotkać całą Barcelonę. I nasycić oczy widokiem wszystkich kolorowych kwiatów, ptaków i ryb świata w kioskach ustawionych pośrodku alei i sklepach po obu jej stronach. Kupić wszystkie europejskie nowości wydawnicze i gazety. Z kawiarnianych tarasów lub rozstawionych wzdłuż alei kamiennych ławek godzinami patrzeć na ludzką rzekę, wyławiając wzrokiem najbardziej czarujące kobiety ze wszystkich kontynentów.

Jeśli czujesz się zmęczony – jedź na Tibidabo. Dla mnie to już swoisty prywatny rytuał. Ilekroć wracam do Barcelony, po całym dniu dziennikarskich spotkań jadę metrem pod Tibidabo, by wsiąść do pnącego się mozolnie w górę wagonika Błękitnego Tramwaju – ostatniego w mieście. Na sam szczyt docieram kolejką zębatą. Nazwa Tibidabo jest bardzo trafna, zważywszy na widok, jaki się stąd roztacza. Nawiązuje do sceny kuszenia Chrystusa na górze (tibi dabo – dam ci), w której szatan ukazuje mu wszystkie wspaniałości tego świata. Podziwiam stąd, z wysokości ponad 500 metrów, całe miasto.

W wiosenny wieczór ma jakiś szczególny urok. Staram się zdążyć, nim zaświecą się wzdłuż ulic łukowe lampy, które sprawiają, że stolica Katalonii jest dziś najlepiej oświetlonym miastem Europy. Przed Wystawą Powszechną z 1888 r., gdy pospiesznie elektryfikowano Barcelonę, w lokalnej prasie rozgorzał spór między zwolennikami i przeciwnikami „niebezpiecznego, oślepiającego światła elektrycznego”. Ci ostatni stanowczo domagali się, by „zabójcze dla ludzkiego wzroku elektryczne promienie” osłonięto... ciemnymi kloszami.

Później modernizacji Barcelony przysłużyły się jeszcze dwa wydarzenia: Międzynarodowa Wystawa Powszechna w 1929 i olimpiada w 1992 roku.

Panoramę miasta rozciągającą się ze szczytu Tibidabo aż po fioletowe o tej przedwieczornej godzinie morze zamyka od północy zbudowana przed olimpiadą, według projektu Normana Fostera, „kosmiczna” antena telekomunikacyjna Collserola. Nazwano ją tak od łańcucha niewysokich gór, do których należy Tibidabo. Iglica o wysokości 299 metrów strzela w niebo z zielonego wzgórza niewiele niższego od Tibidabo. Amatorzy mocnych wrażeń wjeżdżają szklaną windą na jej szczyt. Licząca 13 pięter użytkowa „kapsuła” – umieszczona w połowie wysokości iglicy – ma na najwyższym poziomie platformę widokową z teleskopami. Antena powstała w tym samym czasie, co ultranowoczesny, jeden z największych na świecie stadionów – słynny Nowy Stadion FC Barcelona.
Flamandczyk Anton van der Wyngaerde na litografii z 1536 r. przedstawia Barcelonę widzianą z drugiej dominującej nad nią góry Montjuic. Ukazuje widok dużego średniowiecznego miasta, jaki roztacza się spod wysokiej wieży zamkowej na szczycie góry. Barcelona była wtedy ogrodzona solidnym murem, który bronił jej też od strony morza, odgradzając od naturalnych plaż. Na początku XX w. nadmorskiego muru już nie było, zaś wzdłuż piaszczystych łach powstawały dziesiątki i dziesiątki straganów i byle jak skleconych knajpek. Wieczorami oraz w niedziele robotnicy z rosnących w obrębie Barcelony jak grzyby po deszczu fabryk i hut przychodzili tu z żonami i dziećmi. Na zaśmieconych plażach słuchali przy piwie i pieczonej rybie cygańskiej muzyki z ich rodzinnej Andaluzji. Z tych biednych knajpek wywodzi się potrawa, która stała się ozdobą najwytworniejszych stołów. To anguillas, czyli młodziutkie, cieniusieńkie węgorzyki duszone z czosnkiem. Podawane w głębokim talerzu, wyglądają jak kłąb srebrzystego, lśniącego makaronu. Zamożna Barcelona żyła przez wieki odwrócona plecami do morza i do nadmorskiej dzielnicy Barceloneta, z jej soczystym robotniczym folklorem, która była czymś w rodzaju przedwojennego warszawskiego Czerniakowa. Morze zaczęto odkrywać długo po wojnie domowej lat 1936-39, a ściślej w latach 60., gdy rodził się przemysł turystyczny tak reklamowanej obecnie Costa Brava.

Dziś 4,5 km barcelońskich plaż miejskich to eleganckie kąpieliska z dyskretnie ukrytymi parkingami dla tysięcy aut. Jedno z najnowocześniejszych miast Europy otwarło się ku morzu.
Ze szczytu Tibidabo widać to jak na dłoni. Barcelona to trzy, a nawet cztery bardzo różne miasta. Obszerny pierścień nowoczesnej stolicy Katalonii z harmonijnie rozmieszczonymi drapaczami chmur otacza secesyjną i modernistyczną architekturę tej części miasta, która powstawała w XIX i na początku XX w. W środku, jak pestka w brzoskwini, tkwi średniowieczna Barri Gotic z jej wąskimi uliczkami, dziesiątkami księgarenek, gdzie poluje się na zapomniane książki i można grzebać do woli w pudłach z pożółkłymi zdjęciami i rycinami.
Na zewnątrz pierścienia autostrad rozrzucone są sypialne osiedla. Najstarsze są złożone ze smutnych bloków mieszkalnych budowanych przez państwo po 1945 roku, podczas pierwszego boomu industrialnego czasów dyktatury.

W Barcelonie nowoczesność prawie wszędzie sąsiaduje z tradycją. Na szczycie Tibidabo można pójść do wesołego miasteczka, którego urządzenia pochodzą z początku ubiegłego wieku, a obok ostatniego przystanku Błękitnego Tramwaju pójść na kolację do La Venta z cudownym panoramicznym widokiem, gdzie nieźle karmią i nie obdzierają ze skóry.

Barcelona to raj dla miłośników secesji w architekturze. Ten wyszukany, a zarazem pełen niemal kobiecego wdzięku styl zawładnął całą jedną dzielnicą. Na równinie między pasmem gór Collserola a morzem odznacza się wielki kwadrat osiedla Eixample, co po katalońsku znaczy Rozszerzenie. Na papierze powstało ono w 1859 roku, jako idea Idelfonsa Cerdy i Sunyera. Na miejscu, gdzie przez wyburzenie murów miejskich rozszerzono miasto o obszar poligonu wojskowego, ten inżynier-urbanista zaplanował w duchu modernizmu dzielnicę składającą się z kwadratów ulic zabudowanych domami tylko na dwu przeciwległych bokach. Pozostałe dwa miały stanowić ogrody i skwery. Władze miejskie i właściciele działek – na ogół bogaci kupcy i przemysłowcy – nie zgodzili się na takie marnotrawstwo gruntów i zabudowano wszystkie boki. Jednak znaczna część oryginalnego pomysłu została zrealizowana. Na każdym skrzyżowaniu domy mają ścięte naroża, dzięki czemu powstała sieć ośmiokątnych placyków. Antonio Gaudi sławny był już zanim przystąpił do urzeczywistniania dzieła swego życia – świątyni Sagrada Familia. W architekturze świeckiej największym jego osiągnięciem jest ukończona w 1910 roku wytworna siedmiopiętrowa kamienica nazwana Casa Mila. Ten, jak dziś powiedzielibyśmy – apartamentowiec Gaudiego, o falującej fasadzie i niezwykłych modernistycznych rzeźbach na dachu, nie ma ani jednego kąta prostego. Jego twórca zerwał z dotychczasowymi zasadami budowania. Dom ma dwa wewnętrzne dziedzińce, pierwszy w mieście podziemny garaż, a żelazne ażury krat balkonowych sprawiają wrażenie fantastycznych pnączy na tle falistej elewacji.

Ale symbolem Barcelony stała się świątynia – Temple Expiatori de la Sagrada Familia, czyli Przebłagalna Świątynia Świętej Rodziny. Z Tibidabo widać wieże kościoła przypominające z daleka stylizowane świece wotywne, po których spływa roztopiony wosk. Gaudiemu powierzono wzniesienie gotyckiego kościoła. Ale zamysłem tego głęboko wierzącego artysty i architekta-rewolucjonisty było stworzenie najbardziej niezwykłej budowli sakralnej na ziemi, w stylu, jakiego jeszcze nie było. „Katedry dla ludu”, jak ją nazywał. Gdy powstawały krypta, absyda, fasada niezwykłego kościoła oraz pierwsza i jedyna zbudowana za jego życia z zaprojektowanych 12 wież-dzwonnic, większość krytyków podniosła wrzawę. Pomysły Gaudiego – wołali konserwatyści – nie tylko naruszają wszelkie reguły sztuki architektonicznej, ale „podburzają do obalenia istniejącego porządku publicznego i społecznego”.

Pozostawiony samemu sobie przez władze świeckie i kościelne, twórca Sagrada Familia wydał na kontrowersyjną budowlę cały swój majątek. W ostatnich latach życia chodził, żebrząc od drzwi do drzwi i wciąż udawało mu się jakoś budować dalej. W wynędzniałym 74-letnim mężczyźnie, gdy w 1926 roku wpadł pod tramwaj, nie rozpoznano początkowo słynnego architekta. Zmarł trzy dni później w szpitalu. Przyjaciele i władze miejskie wyprawili mu królewski pogrzeb.

Po jego śmierci żołnierze broniący Republiki w czasie wojny domowej zrobili w niedokończonej świątyni wojskową stołówkę. Frankistowscy żołdacy po zajęciu miasta – stajnie kawaleryjskie. Finansowana ze środków publicznych budowa Sagrada Familia trwa nadal.

Niedawno stolica Katalonii obchodziła uroczyście 400. rocznicę pierwszego wydania „Don Kichota”. Szlachetnemu rycerzowi zawdzięcza bodaj najbardziej pochlebną w historii literatury opinię. Barcelona, wówczas 40-tysięczna, była jedynym miastem, które na krótko przed śmiercią odwiedził wraz ze swym wiernym sługą bohater Cervantesa. Po porażce w starciu z Rycerzem Białego Księżyca don Kichote odzyskuje przytomność i zdolność trzeźwego myślenia i obiecuje swemu słudze powrócić do domu. W drodze powrotnej wygłasza hymn na cześć Barcelony: to „archiwum uprzejmości, schronienie cudzoziemców, szpital biednych, ojczyzna odważnych, pomsta poniżonych i wdzięczne odwzajemnienie wiernych przyjaźni, miejsce niezrównanej piękności”.

Półtoramilionowa stolica Katalonii to miasto z charakterem. Od 30 lat, po zakończeniu dyktatury Franco, hiszpańskiego nacjonalisty nienawidzącego Katalończyków z ich poczuciem odrębności i dumy narodowej, Barcelona przeżywa okres niebywałego rozkwitu gospodarczego i odrodzenia oryginalnej kultury i języka, zbliżonego do prowansalskiego.
Anton Canellas – mój stary przyjaciel, najbogatszy kataloński jubiler i opozycyjny działacz demokratyczny z czasów dyktatury Franco, z zapałem namawiał mnie do nauki katalońskiego. I ostrzegał trochę obsesyjnie przed niebezpiecznymi miejscami: nie zbliżaj się wieczorem do portu, nie chodź do barów w chińskiej dzielnicy prostytutek i nie noś przy sobie pieniędzy, bo barcelońska szkoła kieszonkowców nie ustępuje słynnej na całą Europę madryckiej.

Ilekroć przyjeżdżałem do Barcelony, zapraszał mnie na obiad. Do najtańszej knajpy w dzielnicy. Miał tam zniżkę jako stały klient. Nie byłby rdzennym Katalończykiem, gdyby poszedł ze mną do drogiej restauracji. Opowiadał m tam, jak madrycka dyktatura gnębi Katalończyków. Za Franco wszystkie większe spółki katalońskie musiały umieszczać oficjalne siedziby swych zarządów w Madrycie, aby tam płacić podatki i rejestrować samochody firmowe. Mimo iż Barcelona i Katalonia już od lat były najbardziej uprzemysłowionym regionem kraju i miały de facto więcej samochodów niż stolica i cała Kastylia, oficjalna statystyka wykazywała, że więcej ma ich Madryt. Powstała przed dwoma tysiącami lat Barcelona na dobre zaczęła wielką karierę europejskiej metropolii przed Wystawą Powszechną 1888 roku. Ze zdjęcia na okładce wydanej w 2001 r. książki Any Marii Ferrin, „Gaudi – kamień i ogień” spogląda brodaty młodzieniec przejmująco podobny do Daniela Olbrychskiego z „Ziemi obiecanej”. To zdjęcie zrobione prawdopodobnie w marcu roku 1882. Antoni Gaudi skończył właśnie 30 lat i spełniało się jego marzenie: odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod Sagrada Familia.


Olbrychski-Gaudi to nie jedyne skojarzenie. Atmosfera Barcelony jako stolicy młodego, drapieżnego kapitalizmu była podobna do tej, jaka panowała w tym samym czasie w Łodzi.
Bohaterowie powieści Narcisa Ollera (1846-1930) „Gorączka złota”, którą można uznać za kataloński odpowiednik dzieła Reymonta, według którego nakręcono słynny film z Olbrychskim, tak samo ryzykują na giełdzie, inwestują w wielkie przedsięwzięcia, stają się pośród dość powszechnej biedy z dnia na dzień ludęmi bogatymi lub bankrutują. Hans Christian Andersen, który odwiedził Barcelonę w latach 60. XIX wieku, na początku rewolucji przemysłowej, podziwiał wytworny przepych miejscowych kawiarni, hoteli i teatrów, notując: „nawet Paryż pozostaje w tyle jeśli chodzi o luksus i dobry smak”. Barcelona coraz szybciej się bogaci, a niedługo zrobi fortunę na dostawach dla armii walczących w czasie I wojny światowej. Z Placu Katalońskiego, z którego Ramblas biorą początek, znikają kompromitujące rudery biedoty, a Gaudi wprawia w zachwyt swymi pierwszymi dziełami: baśniowymi latarniami miejskimi o trzech i pięciu ramionach, przypominającymi kwiaty. W kawiarni artystycznej bohemy „Els 4 Gats” (Cztery koty) przesiaduje co dzień w towarzystwie neoimpresjonistów młodziutki Pablo Picasso, który tu dostał swe pierwsze zamówienie: wykonanie (powielonego później na milionach posterów) projektu okładki pisma o tej samej nazwie.

Dziś „Miasto cudów”, jak nazwał je w tytule swej powieści kataloński klasyk Eduardo Mendoza, jest nadal miastem wszelkich możliwości. A właściwie jest nim jeszcze bardziej, odkąd wczesną wiosną 2006 r. parlament w Madrycie uchwalił rozszerzenie katalońskiej autonomii. Pozwala ona Katalończykom zatrzymywać u siebie większość podatków.

Opuszczam gościnne miasto. Ale czy po kolejnym pobycie stałem się bardziej „barcelończykiem”? Chciałoby czuć się tutejszym. Barcelona przyciąga, ale niełatwo przyjmuje. Nie wiem nawet, czy sami barcelończycy są patriotami tego miasta, czy tylko swoich dzielnic, wciąż podzielonych na biedne i bogate. Przy całej swej gościnności mają mentalność klanową. Inaczej niż na przykład w Nowym Jorku, obcy nie jest tu do końca akceptowany. Może właśnie dlatego Katalończycy zachowali silne poczucie narodowej odrębności. Mimo że wojska frankistowskie po zajęciu miasta w czasie wojny domowej rozstrzelały czołowych katalońskich „nacjonalistów”, mimo iż za mówienie po katalońsku za panowania generalissimusa Franco szło się do aresztu.

W powieści Mendozy bohater mówi: „Myślę, że Barcelona to miasto zaczarowane. Ma w sobie coś magnetycznego. Czasami jest niemiła, wroga, nawet niebezpieczna. Ale nie sposób jej porzucić”.

Tekst: Mirosław Ikonowicz