Hawany są dwie. Aby zobaczyć tę pierwszą, wystarczy zamknąć oczy. Pojawi się pełna blichtru, pachnąca perfumami Channel, lśniąca lakierem sunących szerokimi ulicami samochodów. Z nich przed modnymi klubami wysiadają długonogie piękności w sukniach bez pleców, z nieodłączną cygaretką na długiej lufce. W tej wizji słychać swingujących jazzmanów i głos Nata Kinga Cole’a.

Widać balowe sale i elegancko ubranych mafiosów. Druga Hawana pojawia się zaraz po tym, jak otworzymy oczy. Przypomina starszą dystyngowaną panią, której świetność minęła już dawno – wraz z czasami kolonialnymi, a w jej przymglonych oczach, w zmarszczkach twarzy i pogniecionej sukni zapisana jest cała słodko-gorzka historia porewolucyjnej Kuby, gdzie czas zatrzymał się z końcem 1959 r.

 

1. DZIEŃ

Zaczynam śniadaniem w casa particulares. Spanie w domach Kubańczyków ma ten urok, że można zobaczyć, jak żyją uczestnicy karaibskiego Big Brothera. Wybieram kwaterę colonial, czyli taką, która pamięta jeszcze czasy hiszpańskiej dominacji. Jest jak w muzeum! Wczesną porą ruszam ulicą Teniente Rey zwiedzać Starą Hawanę. Czeka mnie prawdziwa uczta architektoniczna, lekcja historii i wycieczka do Andaluzji. Pierwszy przystanek to Plaza Vieja – uroczy Stary Plac wybudowany w 1559 r.

Przemykam arkadami Casa de los Condes de Jaruco, której dawna właścicielka, podróżniczka i pisarka – hrabina de Merlin, sławiła miasto w swych licznych publikacjach. Dziś plac jest pusty, odrestaurowany i na szczęście pozbawiony funkcji miejskiego parkingu. Robię zdjęcia kolorowych fasad, witraży i wymykam się dalej, na Plaza de San Francisco, zanurzając się tym samym w czasy hiszpańskiej kolonii, gdy w pobliskim porcie ładowano złotem jezuickie statki. Skojarzenia z Hiszpanią nie są przypadkowe: oglądam fontannę wzorowaną na tej w grenadyjskiej Alhambrze, zaglądam do bazyliki San Francisco i zachwycam się wspaniałą akustyką tej najlepszej w Hawanie sali koncertowej.

 

Kuba rumem stoi

Być na Kubie i nie posmakować rumu to grzech. Na bazie liczącego 80 lat tradycji Havana Club, stworzonego przez rodzinę José Arechabala, przyrządza się mojito. W muzeum rumu zamawiam najlepszy – Añejo 7 años. W ustach prócz wybitnego aromatu kakao czuję każdy dzień morderczej, niewolniczej pracy kubańskich niewolników – architektów gospodarczego sukcesu Kuby czasów kolonialnych. W głowie wciąż grzechoczą mi kostki lodu w szklance, gdy w dobrym, bo nieco wzmocnionym rumem nastroju maszeruję dalej ulicą Oficios i w końcu trafiam na Plaza de Armas. Czego tutaj nie ma! Wielki targ kusi mnóstwem książek i plakatów, starych gazet i pamiątek rewolucyjnych. Dookoła architektoniczne perły baroku, w środku zieleń klombów. Kłaniam się Kolumbowi w bajecznym Palacio de los Capitanes Generales. W pobliżu placu znajduję Calle Enna – najmniejszą uliczkę Hawany, a ja z odległości podziwiam Castillo de la Real Fuerza – najstarszą, XVII-wieczną fortyfikację miasta.

Historyczną, dawną handlową Calle Mercaderes, kontemplując oryginalny, kolonialny mural, niespiesznie dochodzę do najważniejszego miejsca Starej Hawany, Plaza de la Catedral (placu Katedralnego). Przerwa w zwiedzaniu – muszę w końcu coś zjeść! Cudem znajduję wolny stolik – tuż obok Ernesta Hemingwaya – w „Małym sklepiku pośrodku”, czyli Bodeguita del Medio. Pisarz patrzy na mnie z obrazu, na którym ściska rękę Fidela. Zamawiam ropa vieja, wołowe danie, którego smakuję, choć nazwa nie brzmi zachęcająco – „stare ubranie”.

Próbuję słynnego drinka Hemingwaya, opartego na białym rumie, limetce i syropie cukrowym – daiquiri, w ulubionej przez pisarza wersji Papa Doble rozsławionej w jego powieściach. W świetnym nastroju zaglądam w końcu pod katedrę św. Krzysztofa na placu Katedralnym. Poznaję słynnego bohatera jednego z wydań National Geographic Traveler – z nieodzownym cygarem w ustach pozuje do zdjęć. Tuż obok, w restauracji El Patio, turyści podziwiają starszą parę habaneros, tańczących bolero do hitowego Dos gardenias. Zamykam oczy i widzę eleganckiego muzyka Ibrahima Ferrera i całe Buena Vista Social Club. Na chwilę odpływam.

 

Deptak miłości

Czas oddać się nocy. Zamiast spaceru odrestaurowaną, pełną barokowych pereł ulicą Obispo, decyduję się na wizytę na Malecónie – nadmorskim deptaku. Długi na 8 km jest miejscem wieczornych spotkań zakochanych i turystów. To najbardziej romantyczne, ale i najsmutniejsze miejsce Hawany. Bo gdzieś tam, całkiem niedaleko, 100 mil na północ, znajduje się inny świat – Floryda, Miami i Little Havana, dokąd uciekły bądź wyemigrowały tysiące Kubańczyków. Piękną linię starych kamienic Malecónu i mozaikę stylów art nouveau oraz neoklasycystycznego podziwiam z tylnego siedzenia kabrioletu. Pamiętający początki rewolucji czerwony chevrolet sunie powoli wzdłuż wybrzeża. Chłodny wiatr daje odrobinę wytchnienia od upału. Dzień kończę w Tropicana Club. Tutejsza rewia, nieco podobna do tej z paryskiego Moulin Rouge, o 80-letniej tradycji, nie ma sobie równych. Atmosfera momentami erotyczna, chwilami nieco kiczowata przywołuje klimat tamtych czasów, gdy za stołem siedzieli włoski mafioso „Lucky” Luciano i jego przyjaciel, pochodzący z Polski Meyer Lansky – twórca hazardowego imperium na Kubie.

 

2. DZIEŃ

Żegnaj, Stara Hawano! Jadę na zachód, w kierunku Vedado – dzielnicy wspaniałych rezydencji, rewolucji, polityki i najlepszych lodów na świecie. To zupełnie inny świat. Pieszą wycieczkę zaczynam spod słynnego hotelu Nacional. Jego urok art déco i wspaniała klientela, od Franka Sinatry, przez Johna Wayne’a, Marlenę Dietrich, Marlona Brando, na Winstonie Churchillu skończywszy, tworzą historię jednego z najpiękniejszych budynków Kuby.

Wzdłuż La Rampy docieram do kultowej lodziarni Coppelia, jednej z największych na świecie, z długą kolejką klientów i oryginalnym budynkiem współprojektowanym podobno przez samego Fidela Castro. Cóż, dzisiaj smak lodów już nie powala. Wchodzę teraz w świat zupełnie innej Hawany, z klubami, kinami, sklepami, szerokimi ulicami i mnóstwem kolorowych samochodów. Dookoła wielkie neony i tłum pieszych gnających we wszystkich kierunkach; momentami czuję się trochę jak w Las Vegas. Absurdu dodaje pobliski pomnik nagiego Don Kichota na swojej szkapie – Rosynancie – i najwyższy na Kubie, liczący 121 m budynek Focsa, z którego rozpościera się jedna z najciekawszych panoram miasta.

Na lunch zbaczam nieco z trasy i ląduję na 11. piętrze paladerii, czyli prowadzonej w prywatnym domu restauracji Castas y Tal. Nastrój, obsługa, dania – jak u mamy. Tyle że kuchnia mocno hiszpańska, z całą paletą tapas, jagnięciną w mocnych przyprawach, dość dobrym winem i świetnymi deserami.

Popołudnie to idealny czas, by odwiedzić monumentalny Cementerio de Cristóbal Colón. Po drodze zahaczam o Parque Lennon i przysiadam na ławeczce tuż obok najsłynniejszego beatlesa, którego pomnik z brązu, projektu José Villi Soberóna, odsłonięto w 20. rocznicę śmierci artysty. Pan ochroniarz pomnika „pożycza” okulary, które do zdjęcia lądują na nosie muzyka. Cóż, oryginalne wciąż ginęły. Cmentarz nazwany imieniem Kolumba to miejsce, które na każdym robi ogromne wrażenie. Zaprojektowany przez hiszpańskiego artystę Calixto Arellano de Loira y Cardoso uznawany jest za najpiękniejszy na świecie. Białe kaplice, mauzolea, ogromne figury aniołów, postaci historycznych i tabliczki z nazwiskami tych, którzy wpisali się w historię Kuby. Generał Máximo Gómez, bohater wojny o niepodległość, czy pochowany 10 lat temu nieodżałowany Ibrahim Ferrer, którego głos to esencja kubańskiej muzyki son, i w końcu Alberto Korda, autor najsłynniejszego zdjęcia ikony przedstawiającego Ernesta Che Guevarę w berecie z gwiazdą, to tylko nieliczni tworzący historyczną mozaikę
czasów zamkniętą w wąskich cmentarnych alejkach.

 

Bye, bye, Havana

W nieco melancholijnym nastroju przechodzę na plac Rewolucji. Na ogromnej przestrzeni jednego z największych miejskich placów świata próbuję sobie wyobrazić, jak co roku, 26 lipca, w rocznicę ataku na koszary Moncada, czyli symboliczny początek rewolucji kubańskiej – stoją tu w słońcu tysiące Kubańczyków. I słuchają Castro. A ten potrafi przemawiać nawet 8 godzin. Z jednej ze ścian budynku patrzy na mnie twarz Che, a podpis głosi: Do zwycięstwa aż po kres! Z drugiej strony brodata twarz tragicznego bohatera przewrotu z 1959 r., Camila Cienfuegosa, który szybko się zorientował, że wielkie idee rewolucji padły jak muchy pod łapką chciwości Fidela. I najpewniej zapłacił za to życiem. Vas bien, Fidel („Dobra robota, Fidel”), zdaje się cynicznie mówić Camilo napisem wyrytym przy swej wielkiej podobiźnie. A ja rozmyślam, czy zbliżająca się odwilż zmieni oblicze Hawany? Pewnie tak. Nikt jednak nie może przewidzieć, jak bardzo zmieni się Królowa Karaibów.

 

WARTO WIEDZIEĆ
■ KIEDY JECHAĆ?

Od  listopada do marca–kwietnia jest sucho (chociaż zdarzają się opady), ale i dość chłodno, ok. 20°C. W wakacje jest gorąco, wilgotno i tłoczno. Natomiast od września do listopada szaleją huragany. Optymalny okres to kwiecień–maj.

■ JEDZENIE

Zamiast w restauracjach dla turystów jedz w tych dla habaneros! Wyjdzie nawet kilka razy taniej, bo zapłacisz w walucie mieszkańców, a nie tej „turystycznej”.

Tekst: Piotr Trybalski