Spodziewaliśmy się tego dnia nieco większych atrakcji na wodzie, więc od razu wszystko było szczelniej zapakowane i dokładniej przymocowane do pontonu. Ale po kolei.
 

Dopływając do mostu w okolicach miejscowości Konga, już z daleka dobiegał nas złowróżbny pomruk. Znacznie głębszy niż przy dotychczasowych bystrzach. Wziąłem lornetkę, która okazała się bardzo pomocna na tym spływie i zlustrowałem co rzeka nam szykuje. Z lewej skały, wyraźne przewężenie rzeki, nad progiem wejścia tylko wyskakują niewielkie grzywy piany. Z prawej, przy bystrzu, jakiś Fin łowiący rybki. Tyle tylko, że znad wody widać jedynie jego głowę – znaczy będzie spadek i to całkiem spory. Szybkie spojrzenie czy wszystko pozapinane, lornetkę wcisnąłem pod kamizelkę i jesteśmy gotowi na zabawę.
 

Zobacz galerię z podróży lapońską rzeką!
 

Gdy wędkarz nas zobaczył, to odłożył wędkę i wyjął z kieszeni … telefon komórkowy?
 

W tym momencie weszliśmy w próg i od razu nura na dół pod pierwszą falę. Była całkiem spora, ale byliśmy idealnie ustawieni, więc tylko nabraliśmy prędkości i po rozbiciu spienionego grzbietu znaleźliśmy się na jej szczycie. Kątem oka zobaczyłem, że ten skubaniec na brzegu trzyma w lewej ręce telefon ustawiony jak do filmowania a drugą do nas macha. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, ale w przypływie ułańskiej fantazji, też mu odmachałem. Efekt był natychmiastowy. Jako że ponton właśnie gwałtownie zanurkował pod drugą, znacznie większą falę, to z całym impetem poszedł w dół, oprócz mnie… Właśnie poczułem, że miejsce, w którym plecy kończą swą szlachetną nazwę, nie styka się już z siedziskiem i wraz z resztą mojego ciała oddala się od pontonu. Od razu przypomniałem sobie, po co są te szerokie pasy na stopy w podłodze, ale było już za późno. Na szczęście przed sobą miałem przymocowany worek transportowy ze śpiworami, przez co siedziałem z dosyć szeroko rozstawionymi nogami.. Jedyne co zdążyłem, to zwiększyć rozkrok i zaprzeć się na szybko uciekających burtach. To było ze wszech miar słuszne posunięcie, bo masa pontonu ściągnęła mnie w dół i swoimi czterema literami trafiłem dokładnie tam, gdzie powinienem być cały czas. I w samą porę, by zobaczyć że dookoła widać tylko oszalałą wodę a przed sobą, a raczej nad sobą, dużą falę, która na nas leci. Wielkie bydle z grzywą piany na górze.
 

Zrozumiałem co czuje mucha na widok packi. Mignęła mi myśl, że teraz to się gąbkami do wybierania wody nie wykpimy. Ale nie … Ale nie …
 

Kolejny raz chwała Czeskim producentom tego pontonu. Poszedł w górę jak przyklejony do wody i tylko pięknie rozbity grzywacz lekko nas pochlapał po bokach. Znów byliśmy na grzbiecie, ale tym razem już mocno się rozpierałem nogami, i bardzo dobrze, bo w promocji dostaliśmy trzecią dużą falę z tej serii. Oczywiście szła, nie prosto jak dwie poprzednie, tylko pod kątem do lewej burty. Szybko krzyknąłem ‘kontra’ do dziewczyn, które zareagowały w ułamku sekundy, a sam ze swej strony pociągnąłem do przodu ile pary w ramionach, i już byliśmy ustawieni jak należy. Jak kto nie wie co się dzieje jak złapie Cię boczna fala, nawet taka niezbyt duża, to proponuję zajrzeć na ostatnią relację Pana Aleksandra Doby, a sprzęt miał bez porównania lepszy od naszego. Wracając do nas. Następne fale poszły seriami jak z karabinu maszynowego. Dwie z prawej, trzy z lewej, albo odwrotnie. Nikt nie miał czasu na liczenie ile tego było. Maksymalna koncentracja na zmianach kierunku. Telepało nami jak ostatnim ‘tiktakiem’ w pudełku. A wszystko przy ogłuszającym huku wody.
 

Gdy nagle - ciach. Siedzimy na dużo spokojniejszej, choć nadal wzburzonej rzece, której nurt szybko nas unosi w zieloną ciszę tajgi. Bystrze skończyło się tak gwałtownie, że nieco ogłupiałym wzrokiem popatrzyliśmy po sobie, przy okazji sprawdzając czy wszyscy są na swoich miejscach. Tylko dobiegający zza drzew pomruk, niczym grzmot letniej burzy, oddalał się coraz bardziej. Moje płuca stanowczo dały mi znać, że już mogę zacząć oddychać – no tak  - całą akcję zrobiłem na jednym wdechu. Nie wiem ile to trwało, bo zadziałał ‘relatywizm czasu’, a adrenalina to nas trzymała aż do kolejnego postoju.
 

A tam już normalnie. Chmary komarów, do których dołączyły meszki, a oprócz szarych końskich much, pojawiły się wielkie gzy. Takie z pomarańczowo prążkowanym odwłokiem i wielkimi zielonymi ślepiami. Natura w swym wysublimowanym poczuciu humoru wyposażyła je, zamiast pyszczka, w kleszcze do wyrywania skóry. 
 

Ale co tam, oprócz indywidualnych moskitier, mieliśmy i taka dużą. Usiedliśmy więc pod nią racząc się ciepła herbatką, sowicie wzbogaconą malinową Soplicą i omawialiśmy nowo nabyte doświadczenia.
 

Tekst: Artur Kordian Cybulski
 

Zdjęcia: Ania i Agnieszka Pawlaczyk

 


Zobacz kolejny odcinek naszego serialu "Warto spróbować" - tym razem nasza reporterka podejmuje wyzwania kajakarstwa górskiego!