Zobacz GALERIĘ >>>

 

Na wieść, że jadę do Dubaju, znajomi zrobili wielkie oczy. Prócz zaskoczenia – zwykle wybieram kierunek północ – w ich głosie brzmiał też zachwyt. Tak jakby bogactwo tego miasta miało na mnie w jakiś cudowny sposób spłynąć. Jakbym miała spać na pieniądzach i jeść ze złotej zastawy. Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Stołowałam się w hinduskich knajpach, tanich i dobrych. Spałam na zwykłym łóżku z Ikei, bo przyjaciele, do których pojechałam, uparli się, że na łóżku będzie wygodniej niż na samym materacu. I pewnie było, choć tego nie czułam. Padałam wieczorem bez czucia, zmęczona tą kosmiczną metropolią, która kilkadziesiąt lat temu zaczęła wyrastać na pustyni.

To miasto wydało mi się wyrazem arogancji wobec świata natury. Jest jak podtrzymywany przy życiu pacjent, w którego kroplówce płyną pieniądze. Wystarczająco szerokim strumieniem, żeby na ogromną skalę odsalać wodę morską, nawadniać miejską zieleń i oświetlać autostrady. Ba, żeby na pustyni utrzymywać pola golfowe, stok narciarski i zbudować najwyższy na świecie wieżowiec. Oglądałam to wszystko z wagonika czerwonej linii metra. Stacja Nakheel – i soczysta zieleń pól golfowych kłuła mnie w oczy. Przystanek Mall of the Emirates – i widziałam bryłę centrum handlowego z przyklejonym do dachu stokiem narciarskim. Stacja Burj Khalifa – i imponujący drapacz chmur strzelał w niebo jak wielka stalowa igła.

Dubaj ma dużo łatwo rozpoznawalnych obiektów, jak hotel Burj al-Arab czy wyspy palmy, ale najwyższy budynek na świecie to jest dopiero coś. Kto by nie chciał go zobaczyć? Też chciałam. Ze stacji metra poszłam z tłumem w kierunku, który wskazywały tabliczki. Szklana rura nie miała końca, aż wreszcie wypluła wszystkich w sam środek ogromnego centrum handlowego Dubai Mall. Myślałam, że może tylko ja pomyliłam drogę, ale nie, wiele osób rozglądało się bezradnie. Godzinę później znalazłam wyjście z Malla. Muszę przyznać, że po drodze były pułapki – niezwykła fontanna, gigantyczne akwarium morskie z rekinami. Patrzyłam na to oczami dziecka, które nagle znalazło się w bajce.

Zaszłam Burj Khalifę od frontu. A tam uprzejmy pan poinformował, że to teren prywatny Hotelu Armani i dalej iść nie mogę. Ale mogę siąść sobie w kawiarni. Przed kawiarnią zwijano czerwone dywany i ewidentnie porządkowano teren po jakiejś ważnej imprezie. Umknęłam pomiędzy drzewa i fontanny i dalej w stronę metra, niemal wpadając pod koła rolls-royce’a. Co za zaszczyt. To była moja wina, zagapiłam się, choć oczy miałam dookoła głowy. Pomyślałam, że ta rura nieprzypadkowo wypluwa turystów do centrum handlowego. Niech się zajmą zakupami albo niech wjadą na platformy widokowe, zamiast się włóczyć przed Burj Khalifą.

 

Liczy się rozmach

Czyż to nie absurd, że w mieście otoczonym pustynią brakuje piasku? Trzeba go importować, bo pustynny jest zasolony, do wznoszenia budynków niezdatny. Co czwarty dźwig budowlany na świecie stoi właśnie w Dubaju. Tu łatwo zrozumieć, dlaczego piasek potrzebny do produkcji betonu staje się na naszej planecie towarem deficytowym. Tutaj powstają od razu całe dzielnice. Rosną nowe drapacze chmur o stylistyce zarezerwowanej u nas dla biurowców, ale tu są blokami mieszkalnymi. Odkryłam to ze zdumieniem, kiedy wśród betonu, szkła i metalu dostrzegłam rozwieszone pranie. W Dubai Marinie rośnie las takich wieżowców. Oglądałam je codziennie z wagonu czerwonej linii metra albo z Sheikh Zayed Road, kiedy wracałam na przedmieścia do domu przyjaciół. Każdego dnia nieodmiennie pozostawałam pod wrażeniem.

Sheikh Zayed Road jest główną arterią. Dwunastopasmowa autostrada w wieczornych godzinach szczytu staje się zakorkowaną biało-czerwoną rzeką samochodów. Nie ma jak tego przejść, trzeba gnać do kładki przy metrze. Spod Burj Khalify chciałam dojść na wybrzeże. Sprawdziłam na mapie – 3 km. Szybko zrezygnowałam. Tu wszędzie jeździ się samochodem. Dla piechurów to beznadziejne miasto.

Co innego Abu Zabi. Ma nadmorską promenadę i wydaje się być bliżej wody. Absurdalne, bo leży nad tą samą zatoką co Dubaj. Pojechaliśmy tam z zamiarem zwiedzenia pałaców i meczetu. Utknęliśmy w miejscowym skansenie, na plaży z panoramą drapaczy chmur nad lazurową wodą. Pałace obejrzeliśmy z daleka i kiedy zaszło słońce, dotarliśmy do meczetu Sheikh Zayed.
Żadna pora nie byłaby lepsza. Pod pastelowym niebem rysowały się ogromne bladobłękitne kopuły i minarety. Woda sadzawek odbijała po tysiąckroć kolumny krużganków. Meczet, śnieżnobiały za dnia, w świetle zmierzchu nabierał miękkości, zatracał realne kształty. Stawał się baśniową rzeczywistością. To było lepsze niż wszystkie pałace razem wzięte. Choć wydane na nie pieniądze pewnie są porównywalne. Meczet, największy w całych Emiratach, został wykonany z ogromnym rozmachem i starannością godną samego Allaha.

 

Słońce nad pustynią

W Dubaju jest wszystko, tylko że nie jest dostępne – stwierdziła Marta, nastoletnia córka przyjaciół. Jeśli ktoś tu po prostu mieszka, nie bardzo ma gdzie spędzać czas. Może pójść do centrum handlowego. Na plażę. Do parków rozrywki. Na suki i do Muzeum Dubajskiego mieszczącego się w XVIII-wiecznym forcie Al Fahidi. Ale jak często można tam chodzić? Do muzeum właściwie każdy powinien zajrzeć, żeby się przekonać, jak głęboko korzenie Dubaju sięgają w piasek. Też tam poszłam. Stanęłam w tradycyjnej chacie pod łapaczem wiatru – czworokątną ażurową wieżą z systemem przegród w środku. Poczułam łagodny powiew. Naturalna klimatyzacja działała bez zarzutu.

W tym mieście widzi się wielkie pieniądze, ale przez szybę. Odrobina bogactwa spływa jednak na zwykłych mieszkańców, w głównej mierze obcokrajowców – Emiratczykiem jest zaledwie co czwarty mieszkaniec. Są więc klimatyzowane przystanki autobusowe i genialne metro. Nie płaci się podatków. Bogaci dają zatrudnienie mniej bogatym. I chyba na tym polega fenomen tego miejsca – wiele osób znajduje tu zarobek.

W Dubaju, jak w żadnym innym miejscu na świecie, tak wiele wody wlewa się w piasek i tak wiele piasku wrzuca w wodę. U wybrzeży wyrastają piaszczyste palmy i inne sztuczne wyspy. Z publicznej plaży koło hotelu Burj al-Arab widać zarys ogromnego hotelu The Atlantis postawionego na czubku palmy Jumeirah. Obok niej już nabiera kształtów The World, sztuczny archipelag o zarysie kontynentów. Sztuczna jest także Dubai Marina – niezwykle widowiskowa nocą – z przekopanym kanałem długości trzech kilometrów ciągnącym się wzdłuż brzegu Zatoki Perskiej, przy którym wybudowano promenady, wieżowce i przystanie dla jachtów. W Dubaju prawdziwa jest tylko pustynia. Zaczyna się tam, gdzie kończą się rurki zraszaczy nawadniających trawniki, kwiaty i palmy.

Żeby zobaczyć pustynię, pojechaliśmy na wschód, w stronę Omanu. Na obrzeżach miasta widok zmienił się drastycznie – po horyzont ciągnęły się linie wysokiego napięcia. Jeśli przyjąć, że wodociągi są krwiobiegiem tego kraju, to linie energetyczne stanowią jego system nerwowy. Krajobraz powoli się uspokajał i wreszcie nie było nic prócz wydm. Po rozbuchanej miejskości Dubaju całość wydawała się oazą. Cieszyła brakiem nadmiaru i niesamowitą ciszą.

Zatrzymaliśmy się przy jedynym w promieniu kilkudziesięciu kilometrów budynku. To była 2 December Cafeteria. To tak jakbyśmy w Polsce nazwali knajpkę „11 Listopada”. Na początku grudnia Emiratczycy obchodzą swoje święto narodowe – uwolnienie spod brytyjskiego protektoratu i zjednoczenie wszystkich siedmiu emiratów w 1971 r. Kafeteria była blaszaną budą, w której sprzedawano słodką herbatę z mlekiem, i nie zasługiwała na swoją nazwę. Nie miałaby racji bytu, gdyby nie otoczenie. Wokół rozciągała się najbardziej niezwykła na świecie pustynia, z pomarańczowym piaskiem. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy w stronę wydmy Big Red i skały Rock 51. O tym, jak bardzo jest to popularne miejsce wśród dubajczyków, świadczyły sterty śmieci pozostawione w czasie weekendowych pikników przy ognisku.

Była niedziela, w Emiratach dzień pracujący i pustynię mieliśmy tylko dla siebie. Tylko pozornie wydawała się pozbawiona życia. Po drobnym piasku maszerował chrząszcz. Spłoszył się jakiś ptak. Były też wielbłądy. Obżerały krzewy z kolczastych gałązek. Właściwie każdy krzak miał swego wielbłąda. Dotarliśmy do wysokich skał i stamtąd ogarnialiśmy wzrokiem morze pomarańczowych wydm. Późnym popołudniem coś się nagle zmieniło. Ze wszystkich stron zaczęły nadpełzać białe samochody terenowe. Najpierw kilka, później kilkadziesiąt i w końcu ze dwie setki aut zaparkowały na wydmach. Ciszę przerwało gadanie turystów. Przyjechali obejrzeć zachód słońca na pustyni. A słońce, jak na złość, rozpłynęło się niespektakularnie w szarej chmurze nad horyzontem.
Trzasnęły drzwi i białe mrówki popełzły w kierunku drogi. My też ruszyliśmy do samochodu. Każdy, kto nas mijał, otwierał usta ze zdumienia, jakbyśmy byli jakąś dziwną fatamorganą. Jedno auto się zatrzymało i wyjrzał z niego kierowca.

– Zgubiliście swoje wielbłądy?
– Nie, idziemy do Omanu – zażartowaliśmy.
– Ale to w drugą stronę! – roześmiał się. – Macie wodę? Wszystko w porządku?
Podziękowaliśmy mu za troskę. Widać Emiratczycy pozostali w głębi duszy ludźmi pustyni, tylko z wielbłądów przesiedli się na samochody.

 

Miasto miraż

Dubaj najpierw mnie przytłoczył. Byłam gotowa uciekać z krzykiem, ale samolot miałam dopiero za kilka dni. Później czułam się jak w laboratorium jakiegoś szalonego wizjonera. Świadomość, że spędzę tu krótki czas, pozwalała mi dotrwać do końca eksperymentu. Pod koniec z żalem myślałam o opuszczeniu tego miasta. Jest w szczególny sposób fascynujące.
Od strony pustyni Dubaj przypomina Manhattan. Drapacze chmur tłoczą się na horyzoncie. Kiedy jechałam na lotnisko, słońce chyliło się ku zachodowi, a miasto wyglądało jak fatamorgana – szare zarysy budowli na tle wieczornego nieba. Wydawało się, że znikną na zawsze wraz z zapadnięciem zmroku.