Zobacz GALERIĘ ze Sri Lanki >>>

 

- Na co leci twoja mama? – dopytywała moją 10-letnią córkę jej zdziwiona koleżanka, gdy Hania pochwaliła się, że jadę na Sri Lankę. Ja w ich wieku miałam świadomość istnienia tej wyspy, bo moja najlepsza przyjaciółka w angielskiej szkole z niej pochodziła. Ale moja wiedza nie wykraczała poza to, że dawny Cejlon leży przy równiku, słynie z uprawy herbaty, a kobiety chodzą w kolorowych sari, jak mama przyjaciółki. Wstyd przyznać, że do chwili wyjazdu wiedziałam niewiele więcej, bo Sri Lanka nie widniała dotąd na liście krajów, które chciałabym zwiedzić.

Co takiego ma w sobie ta „piękna kraina” – jak można tłumaczyć syngaleską nazwę kraju – że wystarczyło 10 dni, by zdetronizowała Lądek-Zdrój z pozycji miejsca, do którego chciałabym wracać? Udało mi się tam przekroczyć kilka swoich ograniczeń, a jednocześnie zupełnie wyciszyć.

Do Kolombo przylatujemy przed świtem. Jesteśmy zmęczeni i chcemy spać, ale na to nie ma szans. Nasz lokalny przewodnik Jude proponuje przed śniadaniem wizytę na największym w okolicy i drugim w kraju targu rybnym. Nie mamy wyjścia, Jude jest tak pełen entuzjazmu i energii (później dowiaduję się, że codziennie wstaje przed świtem i budzi się do życia „medytacją wodną”, czyli powoli, po łyku wypija 1,5 litra wody), że grzecznie wsiadamy do busa i po godzinie wysiadamy na targu, który onieśmiela rozmiarem i mnogością gatunków ryb. Chodzę między ciasnymi alejkami, mijam wielkie płaszczki, stos rekinów, którym sprzedawca wprawnym ruchem odcina płetwy. Staram się schodzić z drogi kupującym, którzy co rusz wychodzą z hali targowej z tacami pełnymi ryb i owoców morza na głowie. Może i dobrze, że okulary mam zaparowane, bo niektóre stwory wodne wyglądają przerażająco.

Przed targiem stoi sznur kolorowych tuk-tuków, których jest łącznie na wyspie ok. 435 tys. To najpopularniejszy środek transportu, lecz nie najbardziej malowniczy. W tej kategorii królują autobusy – najpopularniejsze to te indyjskiej marki Tata oraz brytyjskie leylandy – pomalowane w fantazyjne wzory.   

 

Kolorowy świat

To właśnie kolory zrobiły na mnie największe wrażenie pierwszego dnia pobytu. Niezwykły, rdzawy odcień ziemi powoduje, że zieleń nabiera niespotykanej soczystości, która jest bardzo miła dla oka, choć paradoksalnie akurat najmniej jej na Galle Face Green, popularnym i chętnie odwiedzanym przez mieszkańców Kolombo deptaku nad brzegiem Oceanu Indyjskiego.

Miasto było stolicą Sri Lanki do 1982 r., kiedy siedzibę rządu i parlamentu przeniesiono do Sri Dźajawardanapura Kotte, oficjalnie w celu zdecentralizowania Kolombo, a nieoficjalnie, jak opowiada nam Jude, z powodu nieznośnych korków. Jestem przekonana, że przewodnik żartuje, ale po tym, gdy któregoś dnia przejechanie 40-kilometrowego odcinka zajęło nam ponad 2 godziny, wiem już, że to możliwe.

Kolombo zwiedzamy głównie zza szyb busa, ale zatrzymujemy się w najważniejszych miejscach. Duże wrażenie robią na mnie dwie świątynie – buddyjska i hinduistyczna. Ta pierwsza to Seema Malaka, nowoczesna, autorstwa najsłynniejszego architekta Sri Lanki Geoffreya Bawy, położona na wyspie na jeziorze Beira. Stanęła w miejscu starej świątyni z XIX w., która zaczęła zapadać się pod wodę. Co charakterystyczne dla wielokulturowej i wieloreligijnej Sri Lanki, budowę nowej sfinansował m.in. zamożny muzułmański przedsiębiorca. Seema Malaka to mieszanka stylów architektonicznych pierwszych stolic wyspy, Anuradhapury i Kandy. Elegancka, w stonowanych barwach, z obowiązkowym drzewem Bodhi, pod którym Budda miał doznać oświecenia, otoczona rzędem kamiennych posągów Buddy w różnych mudrach.

Z kolei Sri Kailawasanathar Swami Devasthanam, najstarsza hinduistyczna świątynia w Kolombo, oszałamia feerią barw i panoramą rzeźb bóstw hinduistycznych piętrzących się zarówno na fasadzie, jak i wewnątrz budowli. Robię zdjęcia malowideł ściennych i jestem tak zaaferowana, że pozwalam kapłanowi wykonać znak błogosławieństwa czerwoną mazią, której składu pilotka postanowiła mi nie zdradzać, dopóki kropka nie znalazła się na moim czole.

W mieście są też kościoły katolickie i meczety – na Sri Lance spotkały się i współistnieją cztery wielkie religie świata. Podróżując przez wyspę dowolnym środkiem transportu, w ciągu 30 minut – przypominam, że w tym kraju może to oznaczać przejechanie kilku kilometrów – po drodze zobaczymy co najmniej jeden posąg Buddy, kapliczkę boga Wisznu (hinduistycznego „opiekuna” buddyzmu na Sri Lance) oraz figurę Jezusa lub Matki Boskiej.

 

Krowy też medytują

Pytam spotkanego Lankijczyka, czy Sri Lanka nie boryka się z typowym dla Zachodu problemem odpływu młodych od Kościoła. Okazuje się, że nie – religia i duchowość wciąż są jednymi z najważniejszych wartości i całe rodziny chętnie angażują się w służbę na rzecz lokalnej świątyni. Choćby dostarczając mnichom, którzy zgodnie z tradycją nie mogą sami sobie gotować, posiłki złożone z ryżu i curry. Wśród darów składanych przez wiernych podczas ceremonii pujy, w której uczestniczymy w świątyni Relikwii Zęba w Kandy, najczęściej spotyka się kwiaty lotosu, miski z ryżem i nowe, pomarańczowe mnisie szaty.

Z tym kolorem wiąże się zresztą faux pas, które popełniłam, wybierając się na wizytę do świątyni ubrana w barwy mnicha. Kiedyś wszyscy wierni nawiedzali świątynie ubrani na biało. Teraz zwyczaj ten zanika, ale widać, że nawet młodzież stara się mieć na sobie choć biały T-shirt, nawet jeśli na jego przodzie pręży się wielki czerwony wściekły ptak. Zorientowałam się, że jestem niestosownie ubrana, gdy w kameralnej świątyni Isurumunija starsza kobieta złapała mnie nagle za rękaw i powiedziała coś po syngalesku. Nie zrozumiałam, ale nie brzmiało to jak: „Fajna bluzka, gdzie kupiłaś?”. W kolejnej świątyni czułam się już jak w I klasie liceum, gdy z powodu zmowy ja i moje trzy koleżanki jako jedyne nie przyszłyśmy ubrane na galowo w dniu akademii.

Sri Lanka przesiąknięta jest duchowością, a tradycję darzy się dużym szacunkiem. Z opowiadań pilotki i miejscowego przewodnika wyłania się obraz kraju, który został okrutnie doświadczony przez historię, najpierw kolonizowany przez, kolejno: Portugalczyków, Holendrów i Brytyjczyków, a następnie przez dziesięciolecia pogrążony w wojnie domowej.

Nie tylko ludzie zdają się tu emanować duchowością. W przedziwnym stanie rozmarzenia znajdują się też liczne zwierzęta. Krowy medytują na środku drogi, orientalne wrony przesiadują na głowach posągów Buddy, warany niespiesznie kroczą wzdłuż jezdni, a psy widuje się tu wyłącznie w stanie uśpienia. Dowiedziawszy się, jak rozróżniać Buddę Śpiącego od Buddy Oświeconego (lewa stopa przesunięta w stosunku do prawej), sprawdzałam z ciekawości, w jakim stadium poznania są lankijskie psiaki. Zdecydowanie jednak spały. Oprócz jednego…

W 2004 r. Sri Lankę nawiedziło tsunami, niszcząc wiele nadmorskich miejscowości. Liczba ofiar sięgnęła 40 tys. i jeszcze dziś Lankijczycy niechętnie wracają do tego tematu. Jak twierdzi Jude, to w znacznej mierze dzięki pomocy Zachodu udało się tak szybko naprawić zniszczenia i odbudować infrastrukturę. Mimo tych doświadczeń, a może na przekór im, Lankijczycy są bardzo przyjaźni i otwarci na turystów oraz, co mile zaskakuje w tym dość popularnym turystycznie kraju, dyskretni w oferowaniu swoich usług. Wystarczy z uśmiechem odmówić podwiezienia tuk-tukiem czy zakupu pamiątek, by dali spokój.

Co ważne dla podróżujących samotnie: przez cały czas czułam się tam bezpiecznie. Nasz przewodnik ostrzegał przed kieszonkowcami, ale zapewniał, że poza tym nie ma się czego obawiać. Najbardziej bałam się dnia, w którym miałam w planach wejście na Sigiriję – 370-metrową skałę, na której jeden z najbardziej interesujących władców wyspy, Kassapa (477–495 r. n.e.), zbudował twierdzę. By móc podziwiać zapierający dech w piersiach widok na pola ryżowe, lasy i góry na szczycie, gdzie kiedyś stał pałac królewski, trzeba w zwartym rządku wspiąć się po skalnych, a później metalowych schodach. To, że mimo lęku wysokości udało mi się wejść na poziom Lwiej Platformy, czyli ogromnych łap i paszczy lwa wykutych w skale (do dzisiaj zachowały się tylko te pierwsze), zawdzięczam wyłącznie deszczowi. Nie znoszę moknąć, a gdy zaczęliśmy wspinaczkę kamiennymi schodami, lunęło. Nie mając dostępu do internetu, u stóp skały zlecam SMS-em narzeczonemu zadanie zdalnego oszacowania moich szans na zdobycie Sigirii. Po kwadransie przychodzi odpowiedź: „Widziałem film z wejścia. Chodzisz nad przepaścią, ale są schody z poręczą. Spojrzysz w górę i zdecydujesz”. Chciałam odpisać z pytaniem, czy na YouTubie był choć jeden film z zejścia i czy zdaje sobie sprawę, że metalowe schody są darem Brytyjczyków z początku wieku i wcześniej były zamontowane w londyńskim metrze, ale deszcz się nasilał. Zamiast patrzeć w górę, musiałam patrzeć pod nogi, by nie poślizgnąć się na kamiennych schodach, i zanim się zorientowałam, znalazłam się na kręconych schodach. Deszcz zacinał, a ja wspinałam się, by podziwiać malowidła pięknych dam umilających Kassapie czas w oczekiwaniu na powrót brata, który po zabójstwie przez Kassapę ich ojca zbierał wojsko za granicą w celu przejęcia władzy nad państwem.

Było już za późno na odwrót, więc tym sposobem (podstępem?) dotarłam do lwich łap. Tam, w przypływie chwilowej odwagi, postanowiłam spróbować pokonać ostatnią serię najtrudniejszych, najbardziej stromych schodów wiodących na szczyt. Wtedy spostrzegam, że jeden z kilku śpiących psów wstał, podchodzi do mnie i wraz ze mną wchodzi kilka stopni. Gdy się zatrzymuję, czuję przypływ lęku, pies też się zatrzymuje, spogląda na mnie i przez dłuższą chwilę stoimy tak razem. Gdy wewnętrzny głos powiada mi „trzeba wiedzieć, kiedy skończyć”, zanim ruszam w dół, psiak odwraca się i rusza sam schodami pod górę. Poszedł za mnie w paszczę kamiennego lwa.

 

Sen o przepaści

Następnego dnia zwiedzam Mihintale, kolebkę lankijskiego buddyzmu, gdzie w 247 r. n.e. król Devanampija podczas polowania spotkał Mahindę, syna indyjskiego władcy buddyjskiego Ashoki, który nawrócił króla, a potem cały kraj na buddyzm.

 Ku własnemu zdumieniu i zaskoczeniu współtowarzyszy podróży ochoczo wspinam się na najwyższą ze skał otaczających świątynię – Skałę Zgromadzeń, z której Mahinda wygłosił swoje pierwsze kazanie. Weszłam, mimo że skała była stroma, nie było schodów, a za podporę służyły zespawane rurki kanalizacyjne wdzięcznie połączone kolankami (wyglądały, jakby służyły kiedyś królowej Wiktorii). I to wszystko boso, bo do buddyjskich świątyń nie wolno wchodzić w butach.

Od tego dnia codziennie udaje mi się przełamywać swoje ograniczenia i przyzwyczajenia. Ja, zawsze stojąca w ostatnim rzędzie, stroniąca od wyzwań i nowych smaków, udająca, że nie rozumiem znaczenia słowa „ochotnik”, sama zgłaszam się do przymierzenia sari w fabryce batiku. Podejmuję też próbę młócenia ryżu starożytnymi metodami w ogrodzie przypraw, entuzjastycznie degustuję arak – lokalny alkohol z palmy, a nawet podczołguję się na sam brzeg skały podczas trekkingu na płaskowyżu Hortana, by spojrzeć w stumetrową przepaść (choć do dzisiaj śni mi się, że w nią spadam). A do tego wszystkiego z dnia na dzień odczuwam coraz większy spokój i wyciszenie. Od połowy wyjazdu co chwila ktoś pyta mnie, czy aby się nie zatrułam, „bo taka jestem małomówna i spokojna”.

Lecąc na Sri Lankę, spodziewałam się przyjemnych plaż, słoni i wizyty na plantacji herbaty. To wszystko widziałam, ale poczułam też coś więcej. Rzadko zdarza mi się jeszcze przed wyjazdem z wakacji planować kolejną wyprawę w to samo miejsce. Jest przecież tyle krajów, których jeszcze nie widziałam. Jak powiedział mi Jude, teraz jest czas na podróże do Sri Lanki, niezepsutej jeszcze przez turystów, przyjaznej i ciepłej, nie tylko termicznie. Kraj intensywnie się rozwinął w ramach rządowego programu rozwoju na lata 2013–2015, a sytuacja polityczna się stabilizuje.

W 2020 r. Sri Lanka będzie innym krajem – mówi Jude i radzi przyjeżdżać teraz, bo wtedy będzie drogo. Skoro będzie drogo, to będziesz bogaty jako przewodnik – mówię.

A Jude z uśmiechem i spokojem mówi, że ma 48 lat i czuje się spełniony. Osiągnął swoje cele w życiu, ma dalsze plany i wie, że osiągnie sukces. Przypominam sobie, że syngaleskie powitanie ayubowan oznacza: „obyś żył długo”. Życzę tego Jude’owi i zazdroszczę mu spokoju. Po ten spokój chcę tu wrócić. I po psiaka z Sigirii.

Magdalena Szwedowska