Wyruszyli jako przyjaciele, potem zostali wrogami. Rzeka pełna rozczarowań
2/6
Udostępnij: Udostępnij
Screen Shot 2016-05-20 at 12
Miejsce prawdy
Początek spływu jest spokojny, może nawet zbyt spokojny – wolny nurt zmusza do wiosłowania po kilkanaście godzin dziennie. Za to przyroda pokazuje wszystko co najlepsze: podpływają kajmany, widać tapiry, puszcza niemal wchodzi do rzeki.
9 listopada, po 18 dniach od opuszczenia osady Ciudad Yar, ponton Polaków dociera do kanionu Tiburon. W tym miejscu rzeka kompletnie zmienia swoje oblicze: z rozlewającego się na ponad 100 m koryta wchodzi w gardło szerokości kilkunastu metrów, kipiel najeżoną skałami. Wzdłuż niej wyrastają skalne ściany. Wpłynięcie w kanion jest jak skok ze spadochronem – nie będzie można się zatrzymać, a w razie awarii zrobi się bardzo niebezpiecznie. – Ten kanion jest trudny technicznie dla doświadczonej dwójki. Dla mieszanej, w której jeden jest zielony, bardzo trudny – mówi dziś Tarasin.
Pierwszy przełom udaje się im pokonać stosunkowo łatwo. Drugi wygląda o wiele groźniej. Tarasin, jako posiadający doświadczenie wioślarskie, ogląda przeszkody, w tym wodny lej o spadku kilku metrów, i trzeźwo ocenia, że szanse na przepłynięcie tego odcinka bez wywrotki to ledwo 30 proc. Polacy nie mają jednak drogi odwrotu, poza tym na takie ryzyko byli w końcu przygotowani. Sprzęt znajduje się w wodoszczelnych workach, ponton jest opasany linami, aby można go było chwycić, Tarasin i Jędrys mają kamizelki ratunkowe.
– Siedziałem z przodu, wyniosło mnie nagle do góry, a potem poleciałem do wody. Wynurzyłem się i chwyciłem sznur pontonu, czułem też, że nadal trzymam w drugim ręku wiosło. Czyli udało mi się zachować wręcz podręcznikowo, dokładnie tak jak mówił mi przedtem Maciek. Tylko jego nigdzie nie było – opowiada Jędrys.
Kiedy ponton uderzył o skały, Tarasin wypadł za burtę, nurt oderwał go od łodzi i wepchnął pod spód. W swoich relacjach mówi wprost, że został podtopiony. Daje jednak radę wypłynąć i w końcu obaj podróżnicy zbierają się na lewym brzegu, odpoczywają. Na następnym bystrzu sytuacja się powtarza, ponton wylatuje w powietrze, ale jakimś cudem tym razem do wywrotki nie dochodzi. Sytuacja jest coraz trudniejsza i Polacy decydują się na linowanie, czyli asekurowanie pontonu na linie, podczas gdy oni sami wspinają się skalistym brzegiem. Przez kilka godzin pokonują trudny odcinek i aby sprawdzić, co jest dalej, ruszają na krótki rekonesans górą kanionu. Jego wynik nie jest niestety optymistyczny – wąwóz ciągnie się jeszcze kilkaset metrów, może nawet kilometr, i zakręca w nieznane. Na trasie widać groźną kipiel.