Jadę rowerem wzdłuż Wisły, z Warszawy do Gdańska. Mam do przebycia 500 km w sześć dni. Mój rower, szosówka z oponami zmienionymi na 2,8-centymetrowe „przełajówki”, ma prawie 30 lat. Wygrzebałem go z piwnicy. Nikt, komu zależy na osiągach, nawet by na niego nie spojrzał.

GPS stara się wybrać jak najmniej uczęszczane drogi. Uciekam na lewy brzeg, omijając drogę krajową. Na wiejskich asfaltowych ulicach jest pusto i można jechać środkiem jezdni. W niedzielę brzegi rzeki przejmują ludzie spragnieni słońca.

Teren jest płaski, a Wisła leje się delikatnie, rozdzielając na warkocze piaszczystych łach. W Wyszogrodzie zdaje się być punktem odniesienia codzienności. Patrzę na rzekę ze skarpy, jak znika pod stalowym mostem. U podnóża góry, tuż przy wodzie, biegnie promenada, na której skupia się niedzielne życie miasta.

 

Rzeka-jezioro

Jadąc, szukam wzrokiem Wisły. Skrzy się pomiędzy drzewami. Czasami o jej obecności świadczą jedynie przeciwpowodziowe wały. Chwilami oddalam się od niej na kilkadziesiąt kilometrów. Wjeżdżam w rozpalone upałem sosnowe lasy. Dukty są suche jak pieprz i zasypane piachem. Rower w nim grzęźnie i muszę go prowadzić. Trwa to w nieskończoność.

Za Płockiem rzeka zmienia się w jezioro. W 1970 r., gdy zbudowano zaporę we Włocławku, Wisła na długości niemal 60 km stała się największym sztucznym zbiornikiem w Polsce. Pod wieczór stoję na molo przy hotelu i patrzę na rozhuśtaną wiatrem powierzchnię wody. Wiślana rzeczywistość, której byłem wcześniej świadkiem – łagodny nurt, piaszczyste łachy, zarośnięte brzegi – zmieniła się w akwen otoczony ośrodkami wypoczynkowymi, żeglarską infrastrukturą i nowoczesnymi portami.

Z Torunia do Chełmna jest jedynie 50 km. To najkrótszy odcinek na trasie. Kręcę bez pośpiechu, korzystając z drogi rowerowej do Unisławia. To szlak wytyczony po nasypie kolei wąskotorowej, w oddaleniu od dróg i ulic, przecinający asfaltem olchowe lasy, pastwiska z oczkami wody, nad którym stoją w bezruchu, rozrzucone niczym na obrazie Breughla, krowy przeżuwające trawę. Przystaję na peronach i dworcach zamienionych w altanki dla rowerzystów i gryzę energetyczne batony.

By wjechać do Chełmna, muszę się wspiąć na strome zbocze, lawirując między przechodniami. Gdy zsiadam z roweru na głównym placu miasta, nogi nawykłe do obrotowego ruchu nie do końca rozumieją, czemu mają teraz stawiać kroki – idę więc pokracznie i wolno.

W Grudziądzu pogoda gwałtownie się zmienia. Nadciąga burza. Ciemne chmury zalewają miasto potokami wody. Przeczekuję w kawiarni, śledząc w aplikacji pogodowej ruchy frontów atmosferycznych. Kolejne godziny – gdy kieruję się na Kwidzyn – przypominają ruchy skoczka szachowego na planszy. Staram się wpasować pomiędzy burzami. Koryguję trasę, szukając okienek pogodowych, ale to na nic – przed kolejnymi deszczami chowam się na przystankach autobusowych.

Rzeka kryje się za wałem. Jego szczytem biegnie droga wyłożona nierównymi płytami, wybieram więc idącą niżej gruntówkę. To błąd. Nagle ziemia zmienia się w czerwoną glinę. Zeskakuję z roweru, chcąc go przeprowadzić, ale jest już za późno. Lepka maź oblepia koła. W ciągu kilkudziesięciu sekund kilogramy błota zapychają napęd i koła, które przestają się kręcić. Rower staje się nieruchliwym żelastwem, które zbiera każdy centymetr gliny. Przebycie trzystu metrów tej ścieżki zajmuje mi pół godziny. Kolejne pół schodzi na oddłubywaniu zwałów błota, uwalnianiu ramy i kół na tyle, by można było w ogóle ruszyć. Do końca dnia słucham pisków i trzasków dobiegających z napędu, łańcucha, hamulców...