ZOBACZ GALERIĘ "DAKAR 2017: BOLIWIA" >>>

 

Pogoda na Dakar

Mechanika - prowokatora spotykam na rajdowym biwaku w La Paz. Nadszedł dzień odpoczynku po sześciu dniach zmagań z terenem Ameryki Południowej, na przemian z upałami i zimnem, deszczem i błotem, niedotlenieniem na wysokościach sięgających 5000 m n.p.m, rywalami, maszynami czy wreszcie - z samym sobą. Już teraz kierowcy mają na licznikach grube tysiące kilometrów, a w perspektywie drugie tyle. To przyjemny moment, który przydaje się i zawodnikom, i pojazdom.

Rozglądam się po strefie serwisowej ekipy X-raid, gdzie stacjonują jedni z najlepszych kierowców świata, ich sprzęt, mechanicy, inżynierowie i to, co najważniejsze - zespół. Podglądam rozbebeszone mechaniczne bestie MINI, szykowane na drugą połowę morderczego maratonu. Wyglądają jak kwintesencja Dakaru. Skoro to nie jest prawdziwy Dakar, to co nim jest?

- Dakar to upał i piach, a my tu marzniemy – tłumaczy mechanik. Po jego czerwonym nosie wnioskuję, że wiarę w Dakar może kruszyć chwilowe przeziębienie. Faktycznie, ciepło nie jest. Znajdujemy się na wysokości prawie 3800 m n.p.m. – tak wysoko położone trzecie najliczniejsze miasto Boliwii. Klimat jest typowo wysokogórski. Po wyjściu z samolotu pojawiają się zawroty głowy, a po pierwszych, szybszych krokach - lekka zadyszka. Jak tylko wyjdzie słońce, robi się gorąco i przypieka się skóra, kiedy zachodzi - zakładamy kurtki. Do tego od kilku dni leje, w związku z czym taplamy się w błocie. Dla nas nie jest to duży kłopot, ale już dla motocyklistów albo kierowców quadów – ogromny. Nikogo nie dziwi, że organizator zdecydował się odwołać odcinek rajdu. Powód? Boliwijski styczeń, najbardziej deszczowy miesiąc, który na trasie przejazdu porozlewał górskie rzeki.

- Ideą tego rajdu było przecież to, by w środku zimy móc się pościgać, a nie tonąć w błocie czy śniegu - skarży się na pogodę nasz najlepszy quadowiec, Rafał Sonik. - W wielu miejscach przejazdy są tak wąskie, że jeśli utopi się tam jakiś pojazd, to blokuje całą trasę. Poza tym zawodnicy, by jeździć relatywnie bezpiecznie, muszą coś widzieć, a tu gogle w błocie i rozlewiska po horyzont. Jak to ominąć? Nie wiadomo!

Z założenia Dakar miał być rajdem pustynnym, ale to założenie ewoluowało. Przebyło drogę długą jak ta z Afryki do Ameryki Południowej, gdzie 8 lat temu przeniesiono zawody ze względu na zagrożenie terrorystyczne. W tym momencie głos zabierają zazwyczaj rajdowy ortodoksi - ci, zdaniem których Dakar poza Afryką to świętokradztwo.

Zmiana okoliczności geograficznych sprawiła też, że mamy do czynienia z nieco innym rodzajem rywalizacji. - Można jechać genialnie przez kilkaset kilometrów, a potem utopić się w błocie na pół godziny i pogrzebać wynik całego rajdu – tłumaczy Sonik.

- Tu liczy się szczęście. Ono jest w tym rajdzie najważniejsze – wtóruje polski kierowca Kuba Przygoński pytany, o to czego mu życzyć w czasie wyścigu. – W pewnym momencie trzeba dokonać wyboru: jedziesz albo prawą, albo lewą stroną. Lewa eliminuje cię z zawodów, prawa - wygrywasz. Naprawdę nie ma na to sposobu i do tego właśnie potrzebne jest szczęście.

Tym bardziej, że Dakar to obecnie połowa odcinków w upale, a połowa w temperaturze ok. 5 stopni i wilgoci.

- Dakar polega na tym, że wszystkie jego elementy potrafią okazać się problemem i po każdym takim doświadczeniu człowiek staje się słabszy. Jeśli przez cały dzień padało, to zwłaszcza motocykliści, którzy deszcz odczuwają najbardziej, są o ten dzień słabsi. Po tygodniu zostają tylko najtwardsi – tłumaczy Kuba.

Z większą wyrozumiałością patrzy na kwestię Xavier Panseri, były pilot Krzysztofa Hołowczyca (razem wywalczyli historyczne, pierwsze polskie podium samochodowe w 2015 roku)  i Adama Małysza. - Trudne, błotne trasy to część rajdu i rywalizacji. Dakar ma być najcięższym wyścigiem świata! Żal mi tylko mechaników, którzy muszą przez półtorej godziny czyścić samochód, zanim zaczną nad nim pracować.

Cóż, jedno jest pewne – pogoda na prawdziwym Dakarze to coś więcej niż temat do narzekania przy porannej kawie. Od niej zależy wynik całego rajdu.


Boliwijska gościnność

Na zarzuty w stylu „Co to za Dakar, który nie jest w Afryce?!”, „Dakar w deszczu to nie Dakar” jest co najmniej jeden argument - boliwijska gościnność. To wspólny motyw w wypowiedziach kierowców, z którymi mam okazję rozmawiać.

- Boliwia jest cudowna. Gdy zjeżdżaliśmy na biwak, praktycznie całe miasto wyszło na ulice – mówi Sonik. - Zawodnikom sprawia to ogromną przyjemność. Jeździmy przez pustkowia i jest to miła odmiana.

Ulice La Paz i Uyuni, boliwijskich miast, przez które przejeżdżał tegoroczny Dakar, zamieniły się na kilka chwil w trybuny. Życie przeniosło się na ulice: ludzie zabrali ze sobą krzesła i ławki, dzieci biegały poprzebierane w kostiumy. Kto mógł, wspinał się na słup, by widzieć więcej. Szczęściarze oglądali sportowe przedstawienie z dachów budynków. Przypominało to wielkie narodowe święto. Gwar, tłumy, uśmiechy, powiewające flagi. Wszędzie zielono-żółto-czerwone boliwijskie barwy. Ludzie podbiegają do samochodów, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Machają serdecznie nie tylko do zawodników, ale nawet do przejeżdżających ciężarówek z zaopatrzeniem, aut serwisowych i ekip medycznych.

Zawodnicy byli zgodni - z tak ciepłym przyjęciem jak w Boliwii nie spotkali się jeszcze w żadnym z dakarowych krajów.

 

Dakar od kuchni

- Chcesz zobaczyć kuchnię? – pyta Piotrek z ekipy Przygońskiego. Jak najbardziej, może w końcu przekonam się, czym jest ten prawdziwy, legendarny rajd. Podchodzimy do jednej z zaparkowanych na biwaku ciężarówek, służącej za kuchnię i pralnię całej ekipie X-raidu. To dookoła niej w porze obiadowej toczy się rajdowe życie.  Na wielkich patelniach smażą się kotlety. Obok parują gorące ziemniaki.

- Boliwijskie? – pytam, bo znajdujemy się w kraju, który z ziemniaków słynie i może poszczycić się ich 250 odmianami.

- Nie, niemieckie – odpowiada kucharz i pokazuje mi chłodnię, w której jest wszystko, czego potrzeba, by przez 12 dakarowych dni wyżywić kierowców MINI. Wszystko, z wyjątkiem kilku produktów (takich jak świeże pieczywo), które dokupowane są już na miejscu. Jestem pod wrażeniem, z jaką precyzją zostało to wszystko przygotowane. Ciężarówka, która z pozoru niczym się nie wyróżnia, stała się samowystarczalnym centrum zarządzania podstawowymi potrzebami kilkudziesięcioosobowej ekipy. Jest kuchnią, chłodnią, pralnią i suszarnią jednocześnie.

Na blatach przed ciężarówką leżą stosy chipsów i ciast, a w lodówkach pełno energetyków i słodkich napoi w puszkach. Wygląda to jak wakacyjne marzenie nie jednego dzieciaka. Jestem zaskoczona, że zamiast bezglutenowych, zrównoważonych posiłków panuje tu taka żywieniowa rozpusta. To mi się podoba!

Kubie Przygońskiemu też – w każdym razie uśmiecha się, kiedy mówi, że w czasie rajdu jada głównie… parówki. Gdy dowiaduję się, że nasz kierowca na takim właśnie paliwie wjeżdża na 7. pozycję w klasyfikacji generalnej 39. edycji rajdu, oddaję mu pokłon. I boliwijskim (albo niemieckim – o to nie dopytałam) parówkom także.

Dakarowe biwaki to nie odcięte od świata obozy. Owszem, nie każdy ma wstęp na ich teren, którego strzeże policja i wojsko, kierowcy mają natomiast pełną swobodę i jeśli chcą, mogą korzystać ze wszystkich dobrodziejstw miasta. To czas na ciepły prysznic, spokojny sen w miękkim hotelowym łóżku, a nie przykrótkim tapczanie kampera. Więcej! Na kolację można wyskoczyć do restauracji, w której z pewnością serwują coś więcej, niż parówki.

W tym właśnie słodkim momencie odprężenia dla rajdowców, w samym środku zmagań, mam okazję uczestniczyć. Wywiad z Panserim kończy się w godzinach wieczornych i wraz z innymi dziennikarzami korzystamy z zaproszenia na wspólną kolację. To zaszczyt. I przygoda, którą okazuje się przejażdżka taksówką w sześć osób, na pokładzie z kierowcą i pilotem, którzy tegoroczny rajd zakończą w pierwszej dziesiątce!

Wysypujemy się z taksówki na ulicę La Paz, a w restauracji przy tatarze z lamy (kto jadł, ten jadł) wysłuchujemy opowieści o tym najprawdziwszym obliczu motosportu. O przysypiających pilotach na dłużących się "dojazdówkach" (podróże z mety jednej próby na start kolejnej, gdzie załogi nie toczą rywalizacji), o najgłupszych żartach, które śmieszą, chyba tylko wtedy, gdy dwóch facetów zamkniętych jest przez kilkanaście godzin w stalowej puszce samochodu bez dostępu do internetu. Na to głośno skarżą się załogi – ze względu na ryzyko korzystania z elektronicznych map GPS-u, organizator zabronił używania smartfonów. Trudno, selfie zza kierownicy nie będzie.

Okazuje się, że prawdziwy Dakar to ludzie i atmosfera, jaka się między nimi wytwarza. A rajdowe koła kręcą się też wokół jedzenia.

 

Ekstremalne tortury

Zrozumieć te ekstremalne wyścigi pomagają mi liczby. Na przykład czas, jaki kierowcy mają na zmianę koła, kiedy złapią kapcia. Minuta dziesięć sekund - tyle to zajmuje Przygońskiemu i jego pilotowi Tomowi Colsoulowi. Przy optymistycznym założeniu, że mają gdzieś na wierzchu rękawice. Bo bez nich to przegrana sprawa - opona potrafi być rozgrzana do 130 stopni Celsjusza! I pomyśleć, że Nasser Al-Attiyah, dwukrotny zwycięzca Rajdu Dakar, jeździ bez klimatyzacji. Ale on jest z Kataru...

To nie jest typowy wyścig. Kierowcy mają do pokonania prawie 9 tys. km przez bezdroża Paragwaju, Boliwii i Argentyny. - Nie możesz atakować na sto procent na każdym zakręcie, jak robisz to w czasie zwykłych rajdów. To długie dystanse i wielką rolę odgrywa nawigacja – tłumaczy Mikko Hirvonen, fiński kierowca z teamu MINI, były czterokrotny wicemistrz świata WRC, który przeszedł do rajdów terenowych.

- Czasem trzeba przełączyć tryb wyścigowy na przetrwanie, jechać ostrożniej, żeby się nie zakopać na wydmach lub nie stanąć w błocie – potwierdza Przygoński i dodaje - Oczywiście od startu do mety jest pełny gaz. Nie jedziemy na ryby!

O tym, jak to wygląda w terenie, mam okazję przekonać się pośrodku boliwijskiej pustyni. Pobudka o drugiej w nocy. Kilka godzin w konwoju przez pustkowie. Ale jakich pięknych godzin! W czasie których przytrafia nam się różowo-fioletowy wschód słońca z lamami na horyzoncie, wpadamy w zaspę błota, z której wyciąga nas inny samochód, w końcu zmuszeni jesteśmy zmienić auto. Prawdziwy Dakar! Na miejsce, a więc w okolice punktu kontrolnego, dojeżdżamy ok. 5:30. Dookoła nic, tylko namiot, a w nim śniadanie. Wygląda to jak fatamorgana. W końcu przejeżdża pierwszy motocyklista. W porannej gęstej mgle początkowo słychać tylko zbliżający się warkot silnika. W końcu jest! Jedzie całkiem szybko, ale bez przesady. Mija kilka minut, przejeżdża następny. Kolejnych kilka - następny. W pewnym momencie ten cykl staje się monotonny. Mgła opada, wstaje słońce, nadjeżdżają kolejne motocykle, potem quady, samochody i na końcu ciężarówki. Zostaje po nich tylko szeroki ciemnobrązowy pas rozoranej ziemi.

Przekonuję się, że cała otoczka wokół Dakaru jest bardziej niesamowita niż samo oglądanie ścigających się zawodników. Nie znaczy to wcale, że na najważniejszej imprezie off-roadowej jest nudno. Emocje są, ale w środku rozpędzonej maszyny, w głowach tych, którzy co chwila muszą podejmować decyzje, panować nad pojazdem i nad własnym zmęczeniem. Ryzykując zdrowiem i życiem. Bo bywa naprawdę ekstremalnie, czego dowodzi najsmutniejsza dakarowa statystyka: od 1979 roku, a więc od czasu pierwszej edycji rajdu, zginęło ponad 50 osób. (Tegoroczna edycja tej statystyki na szczęście nie podniosła). Złamanych rąk, nóg, kostek i poważniejszych urazów nie sposób zliczyć.

Co zatem ciągnie kierowców na Dakar? - Dla mnie to fantastyczne uczucie, gdy szukasz drogi na piachu. Widzisz naprawdę wysoką wydmę i wiesz, że przez nią nie przejedziesz, ale punkt kontrolny jest gdzieś za nią. Wtedy zastanawiasz się, czy objeżdżać ją i z której strony. To ten typ przygody, który bardzo mi się podoba – mówi Xavier.

Takie też było założenie twórcy Rajdu Dakar - Thierriego Sabine’a. Gdy francuski motocyklista zgubił się podczas rajdu Abidżan-Nicea w 1977 roku, uznał że pustynia to świetne miejsce dla miłośników wyzwań i jazdy w ekstremalnych warunkach.

To się zgadza, rajd Dakar to impreza dla prawdziwych pasjonatów, twardzieli i szaleńców. W tym błocie bez pasji ani rusz.

Hanna Gadomska