Kwiecień miał się ku końcowi. Nad ranem w australijskim Hobart oddaliśmy cumy i ruszyliśmy w drogę przez Morze Tasmana. Sztormowe warunki towarzyszyły nam przez większą część żeglugi. Po kilku dniach w towarzystwie morskich gór, ryków wiatru i krwawych zachodów słońca dotarliśmy do naszego celu. Dotarliśmy do miejsca, gdzie początek i koniec każdego dnia są niczym spektakularny film w kinie, gdzie tęcze zwiastują deszcz, a nie żegnają burzę, gdzie gra światła słonecznego i przejrzystość powietrza wyostrzają obraz na tyle, że lekarze chyba rzadziej diagnozują tutaj wady wzroku. Nowa Zelandia, bo o niej mowa, to miejsce niezwykłe i magiczne pod wieloma względami.

O poranku jej dzikie plaże rozciągające się wzdłuż zachodniego brzegu północnej wyspy sprawiają wrażenie jeszcze nigdy nieodkrytych. Wystarczy odjechać pół godziny samochodem od największego miasta Nowej Zelandii, Auckland, by znaleźć się w miejscu, którego poczujemy się odkrywcami. Rozległy, czarny, piaszczysty brzeg usiany wielkimi skałami oraz jeziorami powstałymi na skutek obfitych pływów. Takie widoki towarzyszył mi za każdym razem, gdy postanowiłem rozpocząć dzień od krótkiej przejażdżki i zrobienia kilku zdjęć. Przy okazji zdawało mi się, że przede mną nie było tam jeszcze żadnego człowieka, nigdy.

I właściwie w ten sposób minęła większość mojego pobytu w tym pięknym miejscu. Przyżeglowałem tu na pokładzie Katharsis II, które w Hobart zakończyło swój historyczny rejs, okrążając jako pierwsi Antarktydę wyłącznie po wodach tego najzimniejszego kontynentu, non stop. Jacht przeprowadziliśmy do Auckland na remont i zaczęła się praca.

 

Jeziora, fjordy i gwiazdy

Szczęśliwie w międzyczasie udało mi się wyrwać na szybką wizytę na południową wyspę. Kupiłem bilet lotniczy, wynająłem samochód, naładowałem aparat, poleciałem. Jedynym planem było dojechanie jak najdalej na południe wyspy, startując z Christchurch. Nie interesowały mnie miasta, tylko jak najdziksze zakątki tego lądu. Z tego też powodu raz, czy drugi zdarzyło mi się przespać noc w samochodzie, co przy ujemnej temperaturze bywa wątpliwie komfortowe. 

Południe okazało się być jeszcze bardziej spektakularne od północy. Jest znacznie mniej zaludnione, momentami aż puste, z pięknymi, rozległymi nizinami po drodze. Góra Cooka i wszystkie szczyty ją otaczające, pokryte śnieżnymi czapami i spowite w chmurach, odbijające się w turkusowych, wręcz zwierciadlanych taflach lodowcowych jezior. To był bajkowy widok i przeżycie zapierające dech w piersiach. Pochmurne, deszczowe fiordy Milford Sound- mroczne i tajemnicze miejsce, przez które gęste chmury przetaczają się tak nisko i szybko, że pogoda zmienia się dosłownie co 10 minut. Nie można też zapomnieć o widokach w nocy. Ze względu na niskie zanieczyszczenie świetlne w tamtych rejonach, niebo w nocy jest aż zasypane gwiazdami. Świecą tak jasno, że wydają się być na wyciągnięcie ręki. Wszystko to razem robi piorunujące wrażenie, a baśniowy krajobraz na długo pozostanie w mojej pamięci, choć zobaczyłem jedynie szczyptę tego, co Nowa Zelandia ma do zaoferowania. I chociaż tutejsza pogoda raczej nie rozpieszcza i daleka jest od tropikalnych warunków, mam ogromną nadzieję kiedyś tu wrócić i poświęcić eksplorowaniu więcej czasu. Z całego serca polecam to każdemu.

Tekst i zdjęcia: Filip Małynicz / filib.format.com