Tajowie zwykli porównywać zarys swego kraju do głowy słonia, zwierzęcia bardzo tu szanowanego, symbolu przyjaźni i dobroci. Jego trąbę stanowi tajlandzka część Półwyspu Malajskiego – region tropikalnych lasów, białych plaż, wapiennych klifów. Z kolei środkowa część potężnej głowy – oparta czołem o granicę z Birmą – jest żyzną równiną, poprzecinaną rzekami i siecią kanałów, ryżową spiżarnią Tajlandii.

Na północnym krańcu kraju, tuż pod sklepieniem czaszki słonia, leży górzysta i lesista kraina, której stolicą jest Chiang Mai, miasto zwane poetycznie Kwiatem Północy. To pobliże osławionego Złotego Trójkąta (Laos – Tajlandia – Birma), ziemia Jao, Meosów, Lisu, Akha, Karenów i innych plemion uprawiających mak opiumowy, przerabiany na heroinę.

Tuż obok, między granicami z Laosem i Kambodżą, wisi „ucho słonia”, czyli płaskowyż północno-wschodni, najbiedniejszy region Tajlandii. Słynie z najlepszego jedwabiu i ma opinię swego rodzaju sejfu chroniącego stare obyczaje. Tam znajduje się wiele tysiącletnich zabytków z okresu panowania Khmerów, m.in. kompleks świątynny Phimai, zwany małym Angkorem.

I wreszcie „oko słonia” – Bangkok, ponad 6-milionowa termitiera ludzka, bezładna hybryda Zachodu i Wschodu. Oszałamiająca przybysza gorączkowym rytmem życia, w której jednak, ochłonąwszy trochę, można odnaleźć wciąż niezatarte rysy orientalnej tożsamości.

Tajlandia informacje ogólne

Życie rdzennych Tajów płynie w tempie umiarkowanym, wszystkie przedsięwzięcia podporządkowane są krzepiącej perspektywie następnego dnia. Ludzie pracują bez zawziętości, z nonszalancją, przerwami na żart i śmiech. Jednym z najczęściej używanych tajskich słów jest sanuk. W przybliżeniu znaczy to, że coś jest zabawne, fajne. Tajowie niejako automatycznie dzielą wszystko na to, co jest sanuk, i to, co nim nie jest, czyli mai sanuk. Rozrywki, przyjemności to sanuk, nudne obowiązki – mai sanuk.

Codzienne, drobne i mało przyjemne zdarzenia Tajowie kwitują uśmiechem i komentarzem: mai pen rai, co jest wyrażeniem niemal tak samo popularnym, jak sanuk. Można je przetłumaczyć jako „nie szkodzi”, „mniejsza o to”. Świadczy ono o typowej dla Tajów skłonności do przyjmowania z pogodą trudności i niepowodzeń, do łagodzenia napięć. Jest to nie tylko cecha charakteru, ale chyba także w dużym stopniu refleks filozofii buddyjskiej, doradzającej lekceważenie rzeczy mało istotnych i przemijających.

A buddyzm w Tajlandii dominuje absolutnie. Wyznaje go 95 proc. mieszkańców. Jest to przy tym w równej mierze religia, co sposób bycia, kodeks etyczny, wsączony w tkankę społeczną. Prawie wszyscy mężczyźni spędzają kilka miesięcy życia w klasztorze, podług jego ascetycznej reguły. Dla młodych stanowi to rodzaj przygotowania do kroczenia drogą zgodną z naukami Buddy. Dla starszych – zaskarbienia sobie tambun (zasługi) z myślą o wyrównaniu przewin, które mogą zaciążyć na najbliższym wcieleniu, ogniwie w łańcuchu reinkarnacji.

Charakterystyczna dla panującej w Tajlandii gałęzi buddyzmu Małego Wozu (Hinajana) jest tolerancja. Koegzystuje on przyjaźnie zarówno z astrologią i obrzędami rodem z hinduizmu, jak i z animizmem – poprzez wiarę w dobre i złe duchy, wymagające stałego zabiegania o ich życzliwość. Symbioza życia duchowego i fizycznego w wersji tajskiej dobrze widoczna jest w ceremonii pogrzebowej. Przebiega ona w atmosferze niemal piknikowej. Ten, kto umarł, wstąpił bowiem na ścieżkę wiodącą ku nowej egzystencji, a krewnym i przyjaciołom pozostaje tylko uczcić jego pamięć jak najradośniej. A życie na ziemi niech toczy się dalej. I niech zawsze będzie sanuk.

Tajlandia informacje – turystyka

Autostrada Phetkasem, wybiegająca z Bangkoku na południe, pozwala wygodnie dotrzeć do wszystkich uroczych miejsc. Stanowi oś komunikacyjną tajskiej części Półwyspu Malajskiego, biegnąc aż do granicy z Malezją. Wiele jest innych wspaniałych zakątków, których nie sposób opisać. Podobała mi się bardzo północna część wybrzeża Morza Andamańskiego między wyspą Phuket a granicą z Birmą. Stromo opadająca ku spienionym falom, pusta i słabo jeszcze zagospodarowana. Urocze jest pełne wysp i wysepek dalekie południe od miasta Trang ku malezyjskiej granicy, gdzie na plaży, w przeciwieństwie do Phuketu, mamy tłumy biegających krabów, a nie turystów.

Im bliżej malezyjskiej granicy, tym więcej muzułmanów, a w najdalszych południowych prowincjach stanowią już większość. Tajski czy malajski islam nie przypomina arabskiego albo irańskiego fundamentalizmu, jest łagodniejszy i dobrotliwy. Ale po wojnie długo tliło się tu wspierane przez Chiny powstanie o komunistycznym charakterze, w końcu jakoś uspokojone. Teraz niepokoje odżywają pod sztandarem islamskim i z oczywistymi związkami z terroryzmem. Od czasu do czasu wybuchają tu bomby, nocą atakowane są posterunki policji. To już nie przelewki: pod kuszącymi obrazami wyspiarskiego raju czai się piekło. A Tajlandia dawniej bywała piekłem wiele razy.

Tajlandia dawniej – historia

Już w II wieku naszej ery w północnej i środkowej części dzisiejszej Tajlandii formuje się buddyjskie królestwo Dvaravati. Utworzone zostało przez naród Monów, którego resztki przetrwały do dzisiaj jako izolowane górskie plemiona.

W czasie powstawania królestwa Dvaravati przodkowie dzisiejszych Tajów zamieszkują południowe Chiny. Stamtąd – wypierani przez wojownicze państwa – stopniowo zasiedlają dzisiejsze siedziby. Wszystkich jednak wkrótce podbijają najlepiej wówczas zorganizowani Khmerzy. Pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery budują zadziwiającą do dziś swoją wspaniałością stolicę Angkor i stają się dominującą potęgą w Azji Południowo-Wschodniej. Ich imperium sięga od dzisiejszego Wietnamu po Birmę. W XIII w. ta przytłaczająca wszystkich potęga rozpada się gwałtownie. W politycznej próżni formują się nowe ośrodki zaludnione już w większości przez ludzi mówiących po tajsku, z których najpotężniejsze jest królestwo Sukhotai.

Tajlandia dawniej – dawne złe czasy

Sukhotai nie powaliły jednak walki ze słabnącymi Khmerami ani też nowa potęga w tej części Azji, jaką okazała się Birma. Zagroziła mu rosnąca moc innego tajskiego państwa, ze stolicą w Ayutthaya, położoną bardziej na południe, niedaleko dzisiejszego Bangkoku. Ono, już pod nazwą Syjamu, podbija Sukhotai i przepędza królów khmerskich z Angkor, przesądzając o upadku stolicy odwiecznego wroga.

Królestwo Syjamu odwiedził w 1658 roku pierwszy Polak – jezuita, o. Michał Boym. Swoje wrażenia opisał w memoriale przeznaczonym dla papieża. Szczególnie zachwyciła go Ayutthaya – metropolia pełna wspaniałych świątyń. Rzeczywiście, było to jedno z największych i najlepiej prosperujących miast Azji, a Syjam tamtych czasów był regionalnym mocarstwem.

Ale już wtedy nad wspaniałą Ayutthayą i jej królami – którym poddani oddawali cześć boską – zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Kolejne wojny z Birmą nie przynosiły rozstrzygnięcia, jednak szala powoli przechylała się na korzyść zachodniego sąsiada. Katastrofę przyniósł rok 1767, kiedy armia birmańska zniszczyła stolicę i wyrżnęła jej mieszkańców. Dewastowano nawet świątynie, choć najeźdźcy wyznawali tę samą religię.

Okrucieństwo wojen toczonych najpierw z Khmerami, potem z Birmą, a w międzyczasie między konkurującymi państwami tajskimi, każe postawić pytanie o buddyzm dominujący w tej części Azji. Uważany za religię tolerancyjną, uczącą łagodności i współczucia, nie był w stanie powściągnąć morderczych instynktów swoich wyznawców. Zapewne ludzkie złe skłonności są takie same bez względu na kulturę i geografię, a krwiożercze zwierzę, które w nas drzemie, jednakowo trudno okiełznać.

Tajlandia dawniej – wszyscy synowie króla

Dziś Ayutthaya to kolejna w tej części Azji imponująca ruina zwiedzana przez rzesze turystów przybywających z odległego o 60 km Bangkoku. Nową stolicę założyli uciekinierzy, którzy zatrzymali się dopiero na nadmorskich bagnach u ujścia rzeki Nam Chao Phraya (Menam). Tam poczuli się trochę bezpieczniej i mogli obwołać królem jednego z wojennych watażków, który jako Rama I założył obecnie panującą dynastię Chakri. Sprzyjało im szczęście: Birma, uwikłana w wojnę z Chinami, wycofała większość wojsk, a dochody z handlu ryżem spływającym żeglowną rzeką napełniały złotem pałacowy skarbiec.

Dlatego kolejne wcielenie Syjamu ze stolicą w Krung Thep Machanakhon (tak brzmi prawidłowa nazwa Bangkoku) szybko urosło w siłę. Monarchowie z dynastii Chakri (przyjmowali imię Rama, na wzór bohatera staroindyjskiego eposu) wyprowadzili swoje państwo z krwawej zawieruchy azjatyckich wojen. I zaraz znaleźli się na skrzyżowaniu interesów kolonialnych mocarstw. Francja zagarnęła Wietnam, a odebrawszy Syjamowi Laos i Kambodżę, chętnie poszłaby dalej. Z Birmy i Półwyspu Malajskiego czaiła się Anglia.

Syjam miał szczęście do dwu kolejnych monarchów panujących w drugiej połowie XIX wieku – Mongkuta (Rama IV; 1851–68) i jego syna Chulalongkorna (Rama V; 1868–1910). Wykształceni, znający zarówno kulturę Wschodu, jak i Zachodu, rozumieli zacofanie swojego kraju, mimo pozorów regionalnej mocarstwowości. Widzieli, że Syjam musi paść ofiarą europejskich potęg, o ile ustępstwami, rozgrywaniem sprzeczności miedzy nimi oraz umiejętną dyplomacją nie odsunie tej groźby.

Już Mongkut obrał kurs na zdecydowaną modernizację kraju, a jego dzieło rozwinął syn. Wsławił się nie tylko tym, że miał ponad 100 dzieci z różnych żon i nałożnic. Każdemu ze ślubnych i nieślubnych synów zapewnił wykształcenie w elitarnych liceach angielskich. Chulalongkorn ufundował pierwszy w kraju uniwersytet. Stworzył nowoczesną dyplomację i administrację (opierając się głównie na swej rodzinie), dbał o koligacje z europejskimi dworami, wiele podróżował. W efekcie – kosztem kompromisów i ustępstw terytorialnych – ocalił niepodległość Syjamu. Tylko bardzo niewielu państwom tej części globu udało się uniknąć skolonizowania. Dlatego Chulalongkorn jest w dzisiejszej Tajlandii kimś w rodzaju świętego.

Ale ten ubierający się po europejsku król – gdy zechciał – potrafił też być impertynentem. Gdy pod koniec XIX wieku podróżował z Rzymu do Petersburga, powiedział przekraczając nieistniejącą od dawna granicę Rzeczypospolitej: „Cieszę się, że jestem w Polsce”. Towarzyszący egzotycznemu monarsze oficerowie austriaccy i rosyjscy zdębieli, ale stary wyga dobrze kalkulował, co powiedzieć. Chciał, by do europejskich dworów wpłynęły raporty o jego wiedzy i niezależności.

Tajlandia dawniej – koniec władzy monarszej

Tak syjamska monarchia absolutna dotrwała do lat 30. XX wieku, lecz była już wtedy zupełnym anachronizmem. Nic więc dziwnego, że w 1932 roku grupa młodych urzędników i oficerów dokonała bezkrwawego zamachu stanu, a król Rama VII musiał zgodzić się na monarchię konstytucyjną. Przywódcy zamachu – prawnik Pridi Phanomyong i major Pibul Songgram – szybko się jednak skłócili. Pridi zerkał w stronę socjalizmu. Pibul obrastał w generalskie szlify i niewiele mu nawet zaszkodziła kolaboracja z Japończykami podczas II wojny światowej. Właśnie pod jego rządami zmieniono w 1939 roku nazwę kraju na „Prathet Thai”, czyli – z europejska – „Tajlandia”. A więc kraj Tajów, etnicznie dominujących w Syjamie, co bardziej odpowiadało nacjonalistycznym aspiracjom generała. Według innej interpretacji „Tajlandia” oznacza „kraj wolnych ludzi”. To miało podkreślić dumę z zachowanej niepodległości, ale „wolność” w rozumieniu Pibula sprowadzała się do wykonywania jego rozkazów.

Do dziś niewyjaśnione zabójstwo króla Anandy (Rama VIII) w 1946 roku generał wykorzystał do wygnania z kraju premiera, którym był akurat jego były przyjaciel Pridi. Pibul objął władzę dyktatorską wraz z tytułem marszałka. Wtedy właśnie pośpiesznie sprowadzono z USA najbliższego krewnego zamordowanego króla, którym był młodziutki Bumibol, syn dyplomaty. Przyjął imię Rama IX, który panował do 2016 r. Po nim zasiadł na tronie jego syn Maha Vajiralongkorn, czyli Rama X. Marszałek Pibul dotrwał na szczycie do 1957 roku, kiedy wygonił go młodszy i bardziej energiczny generał. Władza królewska w tych czasach nie liczyła się w ogóle, monarcha był tylko symbolem rządzonego przez wojsko państwa, choć nadal – wzorem monarchii absolutnej – poddani padali przed nim na twarz.

Tajlandia dawniej – krwawa droga do demokracji

Kiedy pod koniec 1979 roku wybrałem się z grupką niemieckich poszukiwaczy przygód do przesławnego „Złotego Trójkąta” – gdzie w górach zbiegają się granice Birmy, Laosu i Tajlandii – była to niebezpieczna eskapada. Siły porządkowe nie opuszczały dużych miast, w górach rządziły opiumowe bandy złożone z potomków zbiegłych tu po klęsce żołnierzy chińskiego Kuomintangu, niedobitków komunistycznej partyzantki i rzezimieszków z lokalnych plemion. Dzisiaj jest to piękna i spokojna okolica, gdzie grzbiety przedgórza Himalajów przeglądają się w Mekongu. Biało kwitnące makowe plantacje i strzegące ich bandy można zobaczyć dopiero po birmańskiej stronie.

Kiedy wychowany w USA młodzieniec przyodziany w ceremonialne syjamskie szaty zasiadł na tronie, szybko pojął, że jest marionetką pokazywaną raz na jakiś czas dla uciechy ludu. Obwieszony orderami marszałek Pibul trzymał go twardo w złotej klatce dworskiej etykiety. Młody Bumibol zaczął więc jeździć po najbiedniejszych wioskach. Ze swego królewskiego majątku fundował studnie i wodociągi. Proponował wieśniakom zastąpienie opium innymi dochodowymi uprawami. Bo nie sztuka wysłać wojsko i spalić napalmem makowe pola. Wieśniacy i tak wrócą do opium, bo kto im godzi-wie zapłaci, jak nie narkotykowe bandy?

Zwłaszcza północ kraju była jego największą troską. Opiumowy mak najlepiej udaje się powyżej 1000 m wysokości, a na zwykłe tropikalne uprawy jest tam za zimno. Kiedyś król zatrudnił specjalistów z Polski, aby wraz z innymi cudzoziemcami badali możliwość uprawy truskawek na tej wysokości. Jeśli bowiem nie zaproponujemy wieśniakom niczego sensownego, to we wsiach nadal rządzić będą bandyci, a w głowach mącić komuniści; to wiedział. Tak Bumibol stopniowo zyskiwał szacunek narodu.

Generałowie przychodzili i obalali się nawzajem, a on trwał. Był ostrożny. Dopiero w 1981 roku, przy kolejnej próbie zamachu, posłał królową, by postraszyła oficerów monarszym gniewem. Poskutkowało. Potem działał sam – ale nigdy w pierwszej linii. Król więcej może, ale królowi mniej wolno. Kiedy w 1992 roku generał Suchinda – po krwawym stłumieniu demonstracji ulicznych – brał się do ustanowienia kolejnej dyktatury, wystarczyło, że król huknął na niego w telewizji i wojacy pokornie umknęli do koszar.

Turyści zwiedzający Bangkok nie zauważają stojącego na jednym z placów Pomnika Demokracji. Choć tamtędy zwykle dojeżdża się do pałacu królewskiego i kapiących od złota świątyń. Cóż zresztą pamiętać? Zwaliste brzydactwo wykute z nieszczęśliwie dobranej – przypominającej beton – szarej skały dla upamiętnienia bezkrwawego przewrotu z 1932 roku. Stało się ono stopniowo miejscem, gdzie zbierali się młodzi ludzie, głównie studenci, by protestować przeciw dyktaturze kolejnych generałów.

Dzisiaj to miejsce upamiętnia przelaną na ulicach Bangkoku krew. Ale o tym nie opowiada się turystom. Przewodniki tylko w historycznych suplementach wspominają o sekwencji protestów ulicznych lat 1972, 1976, 1992. Liczba ofiar i brutalność tłumiącego rozruchy wojska pozostawia daleko w tyle nasz polski dramatyczny ciąg wydarzeń drugiej połowy  XX wieku. Trzeba byłoby pogadać z ludźmi, o ile w ogóle chcieliby mówić o sprawach strasznych, nie przystających do propagandowych folderów. Potem dopiero można wmieszać się w tłum turystów i pójść alejami w stronę pałacu, gdzie w cieniu drzew rozłożyły się bazary i sklepiki. To na tych właśnie drzewach żołnierze wieszali złapanych na demonstracjach. Albo przejść na niedaleki kampus Uniwersytetu Thammasat, gdzie w 1976 wdarło się wojsko, masakrując każdego, kto się nawinął.

Źli generałowie, dobry naród? Zbyt to proste. W połowie lat 60. w rządzonym twardą ręką kraju coraz szersze wpływy zdobywał komunistyczny miraż w wersji chińskiej, który owładnął już Wietnamem, Laosem i Kambodżą. Powstanie ubogiego chłopstwa ogarnęło północ, rebelia muzułmańska – południe kraju. Generałowie z trudem pacyfikowali górskie doliny i szeroko otworzyli drzwi dla Amerykanów. Ci ostatni założyli w Tajlandii bazy i stąd dokonywali nalotów na  Wietnam i Laos. Jest w dziejach tego kraju wątek Pinocheta i Alliende ze wszystkimi strasznymi dylematami, jakie on niesie.

Tajlandia dziś – Ameryka nad Mekongiem

Tajlandia jest dziś Ameryką regionu. Kraj nie tylko piękny, ale jak na Azję – bogaty. Mieszkańcy Birmy, Laosu i Kambodży przemykają się przez granicę, by pracować tu na czarno. Samych nielegalnych uchodźców birmańskich jest ponad milion.

Ale nie zawsze tak było. Gdy Brytyjczycy po wojnie wycofywali się z Birmy, zostawili kraj dobrze zagospodarowany, z powszechną znajomością angielskiego. W tym samym czasie francuskie kraje Indochin też nieźle prosperowały jako kolonie. Wszystko to zostało zaprzepaszczone przez dyktatury, wojny domowe albo komunistyczne zaczadzenie. W najuboższej z ubogich Kambodży można oglądać nie tylko wspaniałość porośniętych dżunglą ruin Angkor Wat, ale resztki zdewastowanych dróg, które budowali niegdyś Francuzi.

Jedynie Tajlandia szła krok za krokiem do przodu, borykając się z dyktaturami, płacąc krwią za każdy fragment wywalczonej wolności. Stopniowo okazało się, że demokracja może być opłacalnym interesem: przyciąga zagraniczne inwestycje, a własnym obywatelom otwiera pole inicjatywy. Po okiełznanej przez króla krwawej próbie przewrotu w 1992 roku wydawało się, że ustrój jest już ugruntowany, kolejne wybory wyłaniały rządy, aż wreszcie pojawił się Thaksin Shinawatra. Nowobogacki milioner zwany„tajskim Berlusconim”, który założył własną partię, naobiecywał gruszek na wierzbie i wygrał wybory w 2001 roku.

Tajlandia dziś – król patrzy na swoje dzieło

Thaksin zaczynał jako komendant posterunku przy „moście przyjaźni” na rzece, którą biegnie granica z Birmą. Most był zamknięty, bo akurat ruch graniczny został zastopowany z powodu kolejnych politycznych kłopotów z birmańską dyktaturą. Za to w płytkiej rzece trwało ożywienie. Ludzie na plecach i głowach przenosili w obu kierunkach paki, skrzynie i rulony, które potem bez przeszkód zabierały oczekujące na brzegach furgonetki. Drogie kamienie, rzeźbione drewno, narkotyki, może i broń? Pozostaje pytanie, komu przemytnicy płacili haracz? W zamian za co pozostawali niewidzialni dla policjantów? Tak narodził się prawdziwy Thaksin, który potem zajął się robieniem pieniędzy na większą skalę i polityką.

Ludzie wiele potrafią znieść. Patrzyli, jak kupuje się głosy wieśniaków, a potem wypłaca posłusznym regionom dotacje z państwowych funduszy. Oburzali się, że pod pretekstem walki z narkobiznesem likwiduje się niewygodnych działaczy samorządowych w granicznych prowincjach. Wszystko znosili. Ale gdy okazało się, że premier sprzedał za prawie 2 mld dolarów swoją „Shin Corporation” i nie zapłacił ani grosza podatku, wyszli na ulice, żądając dymisji.

Już z początkiem 2006 roku na ulicach Bangkoku rozpoczęło się coś w rodzaju „kolorowej rewolucji”; ciąg demonstracji przeciw premierowi. Spryt „tajskiego Berlusconiego” nie pozwolił mu sięgnąć po broń, bo to już nie te czasy. Kolejne wybory umiejętnie więc zmanipulował i tak utrzymał się przy władzy. Wtedy prawie 80-letni Bumibol dał ciche przyzwolenie armii, by podczas wyjazdu Thaksina na jesienną sesję ONZ przejęła władzę. Historia zatoczyła koło: wielki promotor demokracji, który całe swoje życie poświęcił na wyciąganie kraju z biedy i budowę nowoczesnego społeczeństwa, musiał w ostatecznym rachunku sięgnąć po to, co sam zwalczał.

Nie zakończyło to waśni w Tajlandii. Przez kolejne lata o władzę walczyli zwolennicy i przeciwnicy Thaksina. Dochodziło do protestów, wprowadzano stan wyjątkowy, ginęli ludzie. W 2014 r. doszło do kolejnego wojskowego zamachu stanu. Poparł go król Rama IX, ale potępiła społeczność międzynarodowa. Juntę oskarżano o faszystowskie zachowania, a protesty i spory trwają do dziś. Społeczeństwo coraz krytyczniej podchodzi do monarchii, która wspiera wojskowych... Jaka będzie w przyszłości Tajlandia Informacje na ten temat są sprzeczne.