Ciepłe, pulchne rączki obejmowały mnie jeszcze przez chwilę, jakby czekały aż do oczu napłyną mi łzy. Zakręciło mi się w głowie. Popatrzyłam w niebo na ptaki. Czekałam na ten moment bardzo długo. Zbyt długo. Dookoła kilka loch, zagroda z małymi świniami, kury, trzy koguty, stare hamaki, prowizoryczny grill i dużo kokosów. To ich cały świat. Świat, do którego mnie zaprosili i z którego trudno było mi odejść.

Wioska rybacka Jiquilillo nad Pacyfikiem w Nikaragui. Szeroka, czarna plaża. Idę powoli, przed siebie, bez żadnego celu, bez “muszę to, muszę tamto”. Każdy krok przybliża mnie do “oazy spokoju”. Stopy toną w piasku, a raczej w połyskującym wulkanicznym pyle. W oddali kilka ciemnych punktów od czasu do czasu znika w wodzie, potem chaotycznie przesuwa się w lewo, w prawo, żeby znowu skończyć wśród niegroźnych fal. Domyślam się, że to dzieciaki. Mimowolnie zmierzam w ich kierunku.

Tomar una foto, vamos, vamos - przekonuje mnie młody, niski Nikaraguańczyk z chłopczykiem na ręku. Nie mam pojęcia o co mu chodzi. Si - odpowiadam stanowczo i pewnie, jak przystało na osobę, która niewiele zrozumiała. Kilka sekund i jesteśmy na podwórku, na którym wszystkie te ciemne punkty z plaży zlały się w jeden wielki punkt zwrotny w moim życiu.

Nie wiem w jakim dokładnie są wieku. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Jedno przez drugie zagląda mi przez ramię, żeby chociaż raz zobaczyć siebie na wyświetlaczu aparatu. Nic nie mówimy tylko się śmiejemy. Robimy zdjęcia. Oglądamy. Robimy. Oglądamy… Tak mija godzina, może dwie, a może tylko pół. Straciłam rachubę czasu, wsiadając do pierwszego colectivo na granicy kostarykańsko-nikaraguańskiej (Kiedy to było? Jakiś tydzień temu?). Te dzieci przypomniały mi o rzeczach, które sprawiają mi radość i dają satysfakcję. Odkurzyły najprostsze emocje i odkopały pogrzebane dawno marzenia.

Człowiek, który mnie tu zaciągnął ma 22 lata i jednego syna - najmłodszego, a jednocześnie najbardziej ciekawskiego z całej ferajny. Mężczyzna jest nieziemsko przystojny: łagodne rysy twarzy, zamiast oczu dwa węgielki i gęste, kruczoczarne włosy. Z dumą pokazuje mi świnki, odgrodzone od reszty folwarku zbitym z kilku desek płotem. Tomar una foto! Tomar una foto - obdarowuje mnie śnieżnobiałym uśmiechem i wskazuje na zwierzęta. Bez zastanowienia naciskam spust migawki. Raz, drugi, trzeci. Nagle jakaś osóbka łapie mnie za rękę i prowadzi do mamy-świni. Jeden z chłopców ją przytula, drugi bez powodzenia próbuje na niej usiąść.

Spośród kwików i radosnych pisków na pierwszy plan wybija się szelest plastikowych torebek. Kilka metrów od nas starszy mężczyzna - może gospodarz - przeszukuje reklamówki. W końcu dołącza do nas, by pochwalić się swoimi skarbami. Dwie ryby. I oto zostaje zaproszona na kolację. Grzecznie odmawiam. Namowom nie ma końca. Dwudziestodwulatek dwoi się i troi. Próbuje wytłumaczyć mi, że jest gościnny i otwarty: Tengo el corazon muy grande y tengo el pescado muy grande. Corazon grande. Pescado grande… Też chcę mieć duże serce i dużą rybę. Tak dużą, żebym mogła się nią dzielić z przyjaciółmi i nieznajomymi w drodze.

Tekst i zdjęcia: Edyta Gonet
www.thelocalsdo.com