Jurgowski kościół został zbudowany jeszcze w XVIII w. Pan kościelny, Jano, zapala światła i ciemne wnętrze głównej nawy ukazuje malowane w kwiaty ściany. Dominują zieleń i seledyn. To w tych kolorach są drewniany, bogato rzeźbiony ołtarz i organy. Na ścianach wiszą obrazy – stacje drogi krzyżowej. Napisy pod każdą po słowacku.

Myśmy tu sićka Słowioki byli – jakby dla wyjaśnienia stwierdza kościelny, widząc, że przyglądam się kolejnym inskrypcjom. Potem pokazuje mi jeszcze wizerunek świętego Sebastiana, pod którego wezwaniem jest kościół, sprząta ołtarz, poprawia kwiaty, aż wreszcie wracamy na zakrystię.

Jest sobota, dzień targowy. Dlatego od słowackiej granicy nieprzerwanie w stronę Nowego Targu ciągnie się strumyk samochodów na kieżmarskich i popradzkich blachach. Sama granica jest już prawie niezauważalna. Tylko zimą widać różnicę, bo po polskiej stronie odśnieżają i sypią solą, a po słowackiej nie odśnieżają, ale za to sypią żwirkiem. Wiosną i latem o tym, że zmieniliśmy kraj, świadczą tylko tablice informacyjne. Mniej więcej pośrodku, między tą słowacką a tą polską, stoi spory drewniany dom z bali. Jest coraz bardziej podupadły. Kiedyś miały w nim swoją siedzibę służby celne, ale od czasu, gdy oba kraje weszły do strefy Schengen, nikt go nie używa.

I dobrze. Granica tylko hamowała rozwój całego regionu. Od kiedy ją otwarli, wszystkim żyje się łatwiej. Spisz od zawsze był wielokulturowy. Jego polski skrawek jest jedyną częścią Polski, która należała do Węgier. Oprócz węgierskich i polskich panów żyli tam miejscowi, słowiańscy chłopi, z których część potem zaczęła się uważać za Słowaków, a część za Polaków, niemieccy mieszczanie, Rusini, Cyganie i Żydzi.

Wtłoczony w ramy poodgradzanych od świata komunistycznych Polski i Czechosłowacji Spisz przestał się rozwijać. Dziś znów kwitnie. Rodziny bez problemu odwiedzają swoich krewnych po drugiej stronie granicy, a wszyscy inni – miejscowi i turyści – cieszą się urokami obu krajów. Ze Słowacji przyjeżdżają do Polski na zakupy. Z Polski do Słowacji jeżdżą na wycieczki w Tatry, do kupeli, czyli basenów termalnych, których po tamtej stronie jest jeszcze więcej niż po naszej.

Nawet na nartach można na tym samym karnecie pojeździć rano w podhalańskiej Białce, później w spiskim Jurgowie, a na koniec też w spiskim, ale położonym już na Słowacji Zdziarze. A gdy w którejkolwiek z tych miejscowości zmęczonych narciarzy zastanie głód czy pragnienie, mogą wejść do dowolnej z licznych knajp. Wszędzie obsłużą ich tak samo miło, niezależnie, czy będą mówić po polsku, po słowacku, czy po nasymu, czyli gwarą, spiską lub podhalańską. Zapłacić również można złotówkami albo euro. 

Mniej znany niż Podhale i mniej turystycznie wyeksploatowany Spisz kryje mnóstwo niespodzianek, które zadowolą najwybredniejszych. Najpopularniejszy jest zamek w Niedzicy. Do końca II wojny światowej – a więc nawet wtedy, gdy Niedzica była już częścią państwa polskiego – należał do węgierskiej rodziny Salamonów. Zwiedzając go, warto przejść się na położony po drugiej stronie szosy cmentarz, gdzie pochowani są jego ostatni prywatni właściciele. Na kamiennych grobach, obok starych zniczy czy zapomnianych plastikowych wiązanek, czasem można zobaczyć zielono-biało-czerwoną wstążeczkę, znak, że węgierscy rodacy nie zapominają o swoich.

W sąsiednim Falsztynie do niedawna stał dwór należący do krewnych Salamonów – Jungenfeldów. Dwór się spalił, pozostał jednak mały rodzinny cmentarzyk. Leży między trzema gospodarstwami, droga do niego jest trudna do odnalezienia i kręta, ale już samo jej poszukiwanie może być ciekawym przeżyciem. Miejscowych należy pytać o sołtysa, bo jego dom stoi tuż obok maleńkiej nekropolii.

Unikatowym zabytkiem Spiszu jest też drewniany kościółek pod wezwaniem Świętej Elżbiety Węgierskiej w Trybszu. Stanął w XVI w., ale rozsławiły go wykonane w 1647 r. polichromie. Na tej przedstawiającej scenę Sądu Ostatecznego jest najstarszy zachowany wizerunek Tatr.

Miłośnicy folkloru nie mogą przegapić dwóch udostępnionych do zwiedzania zagród – Karkoszów w Czarnej Górze i Sołtysów w Jurgowie. Można tam zobaczyć, jak wyglądało wiejskie życie na Spiszu jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Oprócz atrakcji kulturalnych Spisz ma też przyrodnicze. Widok na Tatry z wielu spiskich miejscowości bije na głowę ten najsłynniejszy chyba w Polsce, z podhalańskiej Gubałówki. Prym pod tym względem wiedzie panorama Tatr roztaczająca się z Przełęczy nad Łapszanką, ale równie malowniczy jest widok z Dursztyna.

A jak już poznacie atrakcje polskiego Spiszu, warto odwiedzić ten słowacki. Od kapliczki nad Łapszanką do położnej za granicą Osturni, która notabene jest najdalej na zachód wysuniętą wsią greckokatolicką w Europie, jest tylko pół godziny spaceru.