Przekraczasz bramy miasta i wiesz, że na oddanie samochodu do wypożyczalni masz dokładnie kwadrans. I ani minuty więcej. Jeśli zahaczysz o następną godzinę, będziesz musiał zapłacić za kolejną dobę. Co ci pozostaje? Gaz do dechy, serce na ramieniu i szeroko otwarte oczy, które pozwolą zorientować się w labiryncie jednokierunkowych ulic. Z pozoru mission impossible, okazuje się jednak misją wykonalną. Mężczyzna odbierający ode mnie wóz uśmiechnął się i zaczął sprawdzać, czy wszystko jest na swoim miejscu (bo przecież mogłam przesunąć kierownicę na miejsce pasażera albo podwędzić skrzynię biegów). Bak wypełniony po brzegi, kluczyki do zwrotu, a moje konto opróżnione do zera. Niezły interes. Przez chwilę rozważałam otwarcie własnej wypożyczalni. Mrzonki przerwał skurcz żołądka, który wołał o śniadanie. Znałam tylko jedno miejsce, w którym mogłabym zaspokoić głód.