Chwila przerwy. Przemówienie rozpoczął młody czarnoskóry chłopak. Zaczął spokojnie, jego głos się podnosił wprost proporcjonalnie do upływu czasu. Po niespełna dziesięciu minutach zachwalania ofiarności koleżanki ze zgromadzenia, która odwiedziła go kiedyś w szpitalu, już prawie krzyczał. W międzyczasie: poruszenie na sali. Współczujące potakiwania i brawa. Wielkie brawa! Nie jestem przyzwyczajona do wywnętrzania się przed ołtarzem, a już na pewno nie na forum. Drobny, ale jednak kamyczek do ogródka różnic międzykulturowych. Chłopak zszedł ze sceny, a jego miejsce zajęła posiadaczka najpiękniejszego głosu, jaki w życiu słyszałam. Nie widząc jej z początku, a jedynie słysząc, malowałam w głowie obraz tęgawej Afroamerykanki. Przecież tylko one mają takie głosy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z tłumu chórzystów zajmujących całą scenę wyłowiłam wokalistkę; filigranową jasną blondynkę w dżinsowej kurtce. Jej śpiew wypełniał całą salę, przenikał przez ściany i moje ciało. Podrażniał każdy mięsień, każdą kość. Zapierał mi dech w piersi i zmoczył oczy. Poczułam, że znikam na chwilę, zostawiam ciało i duchem wracam do dzieciństwa, kiedy to w wieku kilku lat rozpłakałam się rzewnie na dźwięk utworu „Bielszy odcień bieli” zespołu Procol Harum, granego przez moją siostrę na pianinie. Tylko muzyka potrafi doprowadzić mnie do takiego stanu. Dobrze, że ta muzyka była głośna, bo mój lekceważony w ostatnich kilku kwadransach żołądek burczał już okrutnie. Brzuch chciał wyjść. Serce chciało zostać. Posłuchałam brzucha. Wyszłam więc.