Szare parterowe domki z dachówkami, które sprawiają wrażenie, że za moment spadną na chodnik, stłoczone przy wąskich uliczkach, przez które przeciskają się riksze, skutery, rowery i piesi. Szarość rozświetlają resztki czerwonych naklejek na bramach. Starsi mieszkańcy usiedli na plastikowych składanych taborecikach i grają w madżonga, właśnie podjechał na rowerze ostrzyciel noży i uderza w dzwonki. Ludzi na rowerach jest znacznie więcej.

Odkąd w Pekinie otwarto wypożyczalnie dwukołowców, te dosłownie zalały miasto. Nie ma stacji rowerowych takich jakie znamy z polskich miast, dwukołowce stoją albo leżą (mam wrażenie że wielu Chińczyków traktuje je jak jednorazówki) na trawnikach, chodnikach, przystankach autobusowych, przy wszystkich stacjach metra. Wypożycza się je przez aplikację w smartfonie. Przyjemność z jazdy? Wielka! Początkowo obawiałem się ruchu na szerokich pekińskich ulicach, ale dla rowerów i skuterów na wielu drogach są osobne pasy.

Swojego żółtego dwukołowca zabrałem z chodnika tuż przy hotelu Nuo, w którym zatrzymałem się podczas weekendu majowego. I ruszyłem do hutongów stawianych od czasów dynastii Yuan (1271–1368), w których życie toczy się zwolnionym rytmem, idzie pod prąd pędzącemu nowoczesnemu miastu.

Hutong to długa wąska alejka z bramami, za którymi był siheyuan, czyli dziedziniec, a wokół niego niskie domy. Na środku były studnie i stąd nazwa tego typu budownictwa – huto z mongolskiego oznacza właśnie studnię. Hutongi nieprzerwanie od ponad pół wieku systematycznie równane są z ziemią. Według chińskich władz przynoszą wstyd miastu, dlatego na ich miejscu powstają nowoczesne wieżowce.

Falę niszczenia starej tradycyjnej zabudowy Pekinu i wysiedlania mieszkańców zapoczątkował jeszcze Mao Zedong. Kolejne tsunami zniszczeń przeszło przez hutongi w 2008 r. przed olimpiadą w Pekinie – wyrosło miasteczko olimpijskie. Teraz znikają następne – w pobliżu Wieży Dzwonu i Wieży Bębna oraz jeziora Houhai. Muszą ustąpić miejsca kompleksowi turystycznemu. Chińskie gazety podają, że zostanie wyburzonych nawet 500 domów. Ich mieszkańcy mogą negocjować wysokość odszkodowania za zburzony dom – za metr kwadratowy oferuje im się ok. 40 tys. juanów (ok. 21 tys. zł). To niewiele – ceny mieszkań w Pekinie są astronomicznie wysokie, dlatego wysiedlani żądają 150 tys. juanów (ok. 76 tys. zł) za mkw.

Wielu młodych już dawno wyprowadziło się do szaroburych blokowisk uznawanych przez nich za szczyt nowoczesności. Ich miejsce w rozsypujących się hutongach zajmują obcokrajowcy, dla których takie lokum to kwintesencja chińskiego życia. Z Marleną, Polką prowadzącą bloga o życiu w Chinach spotykam się w hutongu Băo chāo (jego nazwa oznacza papierowe pieniądze z czasów dynastii Ming).

– Nie jest tak znany jak inne, ale to dobrze, jest tu wyjątkowo spokojnie – mówi, oprowadzając mnie po okolicy. Faktycznie, w rankingu najpopularniejszych hutongów (są m.in. najdłuższe, najwęższe, najszersze, najkrótsze) próżno szukać Băo chāo. Krążąc po nim, łatwo się zgubić, sporo tu zakrętów, ślepych uliczek, tajemniczo wyglądających bram. Za jedną z nich jest mieszkanie Marleny – wchodzimy na niewielki dziedziniec otoczony z trzech stron domkami i wysokim murem, który chroni przed wiatrem i pyłem. Jej dom jest na końcu tego labiryntu. Wygląda jednak inaczej niż sąsiadów. Jest kuchnia urządzona meblami z Ikei, łazienka z prysznicem i toaletą.

Właściciel, Chińczyk, miał narzeczoną z Europy. Chciał jej dorównać, a może zadbał o jej wygody z miłości, i postanowił przebudować mieszkanie. W niewielkim pokoju zmieściły się łóżko, szafa, stolik z dwoma krzesłami. – Jest wszystko, co potrzeba – zapewnia Marlena. Dla odmiany jedziemy rowerami na uliczkę znaną z chińskich widokówek. Piękną, odczyszczoną, pokazową – w hutongu Nanluoguxiang, który jest komercyjny jak nasze Krupówki. Jeśli ktoś je lubi, może być nawet miło. Dla mnie zdecydowanie za duży jest tu tłum turystów. Wolę pojeździć wzdłuż Houhai, jednego z trzech połączonych ze sobą jezior z dynastii Jin (1115–1234). Latem pekińczycy przychodzą tutaj popływać łodziami, zimą – ślizgają się nie tylko na łyżwach, ale też na krzesełkach z płozami. Świetna zabawa.

Spokojny jak Chińczyk

Przed wiekami hutongi rozciągały się w cztery strony świata od cesarskich pałaców – Zakazanego Miasta. Najbliżej murów mieszkali najważniejsi urzędnicy, którzy musieli mieć blisko, by szybko stawić się u cesarza na jego żądanie. Dalej żyli handlarze, robotnicy. Zakazanego Miasta nie sposób odpuścić sobie podczas pobytu w Pekinie (tutaj nie podjedziecie rowerem, służby mundurowe was nie wpuszczą). To miejsce pełne ukrytych znaczeń i symboli. Wszechobecny jest tu smok – symbol władzy cesarza. Zresztą w całych Chinach to mityczne zwierzę spogląda z dachów domów i talerzy. Smoki są rzeźbione w kamiennych grobowcach i haftowane na delikatnych jedwabnych tkaninach. Latają na ogonach samolotów, zawładnęły umysłami Chińczyków. Jeśli ktoś życzy dobrze dziecku znajomych, mówi jego rodzicom „Wang zi cheng long”, co znaczy „oby dziecko stało się smokiem”.

Przy budowie Zakazanego Miasta przestrzegano zasad feng shui. Dlatego od południa jest woda, od północy pałace przed wiatrem i złymi duchami osłania sztuczne Wzgórze Węglowe, z którego rozpościera się najpiękniejszy widok (jeśli nie ma smogu) na dawną siedzibę cesarza. Widać żółte dachówki i ogrom Zakazanego Miasta. Jeśli będziecie je zwiedzać, to polecam zejście z głównego szlaku, zajrzenie do bocznych pałaców i komnat, gdzie z pewnością będzie mniej turystów.

W ogóle w Chinach trzeba się nauczyć nie zauważać tłumów. Kto potrafi odpłynąć myślami od kłębiących się wokół wycieczek, zobaczy Chiny takie, jakie sobie wyobrażał. Jeśli jednak zmęczy was tłok, pojedźcie do taoistycznej Świątyni Nieba wzniesionej przez cesarza Yongle, tego samego, który postawił Zakazane Miasto. Cesarze modlili się tutaj za przodków i prosili o urodzajny rok. Było to miejsce niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Dzisiaj wejść może tu każdy, podobnie jak do ogromnego parku. Lubię odpoczywać w tym miejscu, podglądać Chińczyków ćwiczących tai-chi, grających w karty.

Ze Świątyni Nieba blisko jest do świątyni handlu Hongqiao przy ul. Tiantan, w której kończy większość zagranicznych wycieczek. Nie będę zachęcać, bo i tak pewnie tam zajrzycie. Pamiętajcie tylko, żeby się targować. Podobnie jak na targowisku Panjiayuan słynącym z antyków bądź podrabianych staroci, mebli i tradycyjnych wyrobów kultury chińskiej. Ten pchli targ jest największym w Azji i jednym z największych na świecie. Nie wyjedziecie stąd z pustymi torbami.

Skorpion na kolację

Na pewno wypatrzycie tam jakiś zaskakujący drobiazg. Taki, o którym nigdy wcześniej nie pomyśleliście, a bez którego nagle nie wyobrażacie sobie powrotu do Polski. Pieniądze znikają z portfela w kilka chwil. W tym miejscu za każdym razem wpadam w szał zakupów i targowania się. Sprzedawcy krzyczą, oburzają się, tupią, machają rękami, by po chwili chodzić krok w krok za klientem i na kalkulatorach pokazywać jeszcze niższą cenę. To gra, w którą można się wciągnąć bez reszty. Za 10 proc. ceny kupiłem tam figurki Buddy (podobno posrebrzane), budzik z czasów Mao, dwa wachlarze i postrzępione kartki z grafiką. Wyglądają jak powyrywane z książki, do dziś nie mam pomysłu, co z tym zrobić. I po co ja to kupiłem?!

Jeśli zaś szukacie doznań kulinarnych, to nie możecie ominąć ulicy Wangfujing, która słynie nie tylko ze sklepów światowych marek, ale też z restauracji. Lata temu był tam plac, na którym ćwiczyli wojskowi. Na początku XX w. urzędnicy przenieśli tu stragany sprzed Zakazanego Miasta, jednak podczas rewolucji kulturalnej ulica podupadła – władze nakazały pozamykać sklepy z antykami i antykwariaty, wyprowadziły się sklepy z biżuterią i porcelaną. Na szczęście te czasy minęły i Wangfujing znów tętni życiem.

Na przylegającą do niej ulicę Donganmen przychodzi się wieczorem zjeść różne przysmaki: węże, żaby, zwierzęce penisy. Ktoś gustuje w stawonogach? Może w drapieżnych głowonogach? Proszę, jest duży wybór. A coś z ryb? Niestety tylko koniki morskie smażone na głębokim oleju. Ale może opiekanego gołębia? Co kto lubi i na co ma ochotę, albo odwagę spróbować.

Pomyślałem, że trzeba być bardzo odważnym, by ugryźć skorpiona. Tyle razy patrzyłem, jak robią to smakosze – widziałem w ich oczach strach, chociaż starali się uśmiechać. Za każdym kęsem robili sobie mnóstwo zdjęć, jakby miały one uwiecznić ich ostatnie chwile w życiu. Za którymś razem zrobiłem sobie i ja takie zdjęcie i zjadłem skorpiona (smakował jak chips).

INFORMATOR

Kiedy jechać:

Najlepiej wiosną i jesienią. Zimą temperatura spada poniżej zera, latem zaś przekracza 40°C. Musicie być też przygotowani na smog, ale także na burze piaskowe znad Mongolii.

Wiza i waluta:

Jeśli Pekin jest miastem tranzytowym (docelowo lecicie gdzieś dalej), i macie np. 20 godzin oczekiwania na kolejny lot, to możecie wyjść z lotniska do miasta bez wizy. Gdy stolica Chin jest miastem docelowym, musicie wcześniej wyrobić wizę w Ambasadzie Chin w Warszawie (pl.china-embassy.org) albo przez pośrednika, np. wizacenter.pl. Trzeba załączyć kopie biletów lotniczych i rezerwacji hoteli (bez tego nie dostaniecie wizy).

Walutą jest juan; 1 RMB = 0,60 zł. Nie ma problemu z wymianą walut czy wypłatami z bankomatów (polskie karty na pewno działają w urządzeniach Bank of China).

Dojazd:

Samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT bezpośrednio z Warszawy. Podróż do Pekinu trwa niecałe 9 godz., bilet kosztuje ok. 1900 zł. lot.com

Transport:

Po mieście najlepiej, bo najszybciej, poruszać się metrem, którym dojedziecie do wszystkich atrakcji. Są 22 linie. Cena biletu zależy od długości przejazdu i zaczyna się od 3 juanów (1,8 zł). Najtańsza jest jednak jazda rowerem.

Jak wypożyczyć rower:

W Pekinie, podobnie jak w innych chińskich miastach trwa rowerowy boom. Na ulicach stolicy czeka na miłośników dwóch kółek aż 2,5 miliona rowerów! Co więcej, w Pekinie nie ma stacji rowerowych, dwukołowce stoją albo leżą (mam wrażenie że wielu Chińczyków traktuje je jak jednorazówki) na trawnikach, chodnikach, przystankach autobusowych, przy wszystkich stacjach metra. Wystarczy zainstalować aplikację w smartfonie (ja korzystam z OFO) i wpłacić niewielką zwrotną kaucję (ok. 100 zł). Przez aplikację skanuje się QRkod, podanym szyfrem odblokowuje się tylne koło i już można ruszać na zwiedzanie miasta. Godzina jazdy to wydatek ok. 50 groszy! (za kolejne godziny stawka jest taka sama). Czy jeździ się bezpiecznie? Tak, bo dla rowerów i skuterów na wielu ulicach są wydzielone pasy jazdy, ofo.com. Pamiętajcie tylko o założeniu antysmogowej maseczki na twarz!

Nocleg w hotelu:

Spałem m.in. w hotelu Nuo Beijing. Szybko dotrzecie stąd do centrum miasta. Pokój 2-os. ze śniadaniem kosztuje ok. 500 zł. Zdarzają się promocje i cena jest niższa.

Nocleg w hostelu:

Jeśli chcecie mieszkać w hutongu, to polecam Leo Hostel, 10 minut spacerem od placu Tian’anmen i stacji metra Qianmen. Ceny za łóżko zaczynają się od 40 zł.

Jedzenie:

Najlepsze i najtańsze jest w ulicznych budkach. Koniecznie spróbujcie kuchni ekstremalnej, np. żab czy zupy z węża, a do tego chińskiego lekkiego piwa Tsingtao.

Jeśli macie ochotę na kaczkę po pekińsku, zarezerwujcie stolik w restauracji Quanjude, która serwuje to niezwykłe danie od 1864 r. Rocznie wydaje 2 mln kaczek na 400 sposobów.

 Michał Cessanis - autor książki "Made in China", wicenaczelny magazynu National Geographic Traveler.