Ciekawe, jak daleko od nas są tamte wzgórza – zastanawia się Witek w drodze między Ułan Bator a Gobi, drugą największą pustynią świata. – Pięć kilometrów czy raczej piętnaście? Orientacja w terenie nigdy nie sprawiała mu kłopotu, ale tutaj, na południu Mongolii, surowa natura nie daje podpowiedzi. W zasięgu wzroku nie ma żadnych drzew ani domów, żadnego punktu odniesienia, który pomógłby oszacować odległość i skalę. Stepy ciągnące się po horyzont, a potem pustynia tak płaska, jakby od nieba ktoś odciął ją nożem. I ta zupełna cisza. Na Gobi, poza kilkoma miejscami, brak asfaltowych dróg, domów i ludzi. Bo i kto chciałby tu mieszkać? Latem nieznośne upały, zimą –40 stopni.

Zwierzęta umiały się przystosować. Żyją tu baktriany, niedźwiedź gobijski, antylopy i owce argali. A niegdyś żyły nawet smoki. Przynajmniej tak uważali dawni wędrowcy i podróżnicy, przed którymi piasek odsłaniał kości nieznanych gatunków. Ich zagadkę wyjaśnili badacze z Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. W 1922 r. w stronę pustyni ruszyła z Pekinu pierwsza ekspedycja amerykańskich paleontologów, zoologów i botaników. To była wyprawa zorganizowana na niespotykaną wcześniej skalę: osiem automobili, 150 objuczonych wielbłądów i 40 badaczy. Misją kierował Roy Chapman Andrews – poszukiwacz przygód, podróżnik, naukowiec i najprawdopodobniej pierwowzór filmowego Indiany Jonesa. Nasza ekspedycja jest nieco skromniejsza – 12 osób i cztery auta. Tempo podróży nieznacznie​ szybsze. Bo mimo upływu stulecia wyprawa w głąb kraju to nadal rajd po bezdrożach.

Po dwóch dniach jazdy docieramy wreszcie do Płonących Klifów – miejsca, w którym amerykańscy badacze rozwiązali zagadkę. Już pierwsze miesiące badań dowiodły, że smocze kości to szczątki dinozaurów. W ciągu ośmiu lat paleontolodzy odnaleźli i zidentyfikowali kilkadziesiąt gatunków tych gadów i po raz pierwszy w historii – ich jaja. Chociaż Płonące Klify przestały kryć tajemnicę przeszłości, niezmiennie kuszą urodą, kolorem piasku, który o zachodzie słońca zdaje się żarzyć.

 

Śpiewające wydmy

Dawni wędrowcy nie wiedzieli też, dlaczego wydmy „śpiewają”. Niezrozumiałe zjawisko tłumaczyli siłami demonów. Powszechnie wiadomym jest, że pustynię zamieszkują złe duchy, prowadząc podróżników do zguby przez najbardziej złośliwe sztuczki – pisał w XIII w. Marco Polo podczas podróży przez kraj Czyngis-chana.

Naszej eskapadzie towarzyszy tylko dobra energia. Wydmy Khongoryn Els, do których docieramy kolejnego dnia, ciągną się pasmem szerokim na prawie 200 km. Postanawiamy posłuchać ich śpiewu i zdobyć najwyższy szczyt. Zdejmuję buty, zostawiam je w pobliżu samochodu i ruszam pod górę. Przy każdym kroku piasek osuwa się spod nóg, a ja mam wrażenie, jakbym dreptała w miejscu. Mimo że jest już wieczór i wydmy zdobywam od północnej strony, po plecach płyną mi strugi potu. Zza okien klimatyzowanego samochodu Khongoryn Els wyglądały łagodnie. Dopiero z bliska widać, że zbocze wznosi się pod kątem 45 stopni.

Wreszcie jesteśmy na szczycie. Rozległe piaskowe fale płyną aż po horyzont. Nisko wiszące słońce wydobywa ich subtelną formę, rozświetla na zachodzie i gasi stoki ukryte w cieniu. To słońce, które maluje krajobraz wydm, pozwala im także śpiewać. Wysuszone ziarenka piasku płyną w dół mikrolawinami i podskakując jedno na drugim, wprawiają wydmę w drgania. Są jak membrana w głośniku, której rytmiczny puls rodzi muzykę. Może Marco Polo słyszał tu wycie demonów. Ja słyszę tylko kojący szept morza piasku.

 

Rzut monetą

Karakorum, dawna stolica imperium założona przez synów i wnuków Czyngis-chana, to dziś zwykła mieścina. Po dawnej świetności nie pozostał ślad. Zamiast pałaców ze złotymi kolumnami i fontannami ze srebra, o których donosili średniowieczni wędrowcy, są parcele ogrodzone rachitycznymi płotami i stada kóz pasące się na wysypiskach śmieci. Tylko buddyjska świątynia Erdene Dzuu, otoczona murem ze stu ośmiu pagód, dodaje uroku nijakiemu miastu. Ale raz do roku, podczas święta Naadam, dawna stolica znów tętni życiem. Zmagania zapaśników, wyścigi konne i zawody łuczników przywołują ducha mongolskiej chwały. I chociaż największe i najsłynniejsze zawody Naadam odbywają się we współczesnej stolicy kraju, ja postanawiam zobaczyć je w tej zapomnianej.

– W pierwszym wyścigu pobiegną konie dwuletnie – oznajmia przez megafon głos prowadzącego. – Potem czterolatki, konie pięcioletnie i wreszcie mustangi – zapowiada dalej, a pierwsi zawodnicy znikają już w oddali. – Wystartowali – komentują widzowie, głównie młodzi mężczyźni. Ubrani w deel, tradycyjny płaszcz, i kowbojskie kapelusze oglądają zawody z grzbietów swych rumaków. A ja, mimo że jestem na Dalekim Wschodzie, czuję się, jakby to był Dziki Zachód. Konny wyścig zbliża się wreszcie do mety. W tumanach kurzu rysują się sylwetki pierwszych jeźdźców. Konie biegną, dżokeje pokrzykują, tłum wiwatuje. Na mecie jest już pierwsza piątka. Konie zdobędą medale i chwałę. Ich młodzi jeźdźcy – rzeczowe nagrody.

Teraz czas na zapasy. Mongolscy zapaśnicy są idolami tłumów. Do walki stają prawie półnadzy: slipy, krótka kamizelka odsłaniającą piersi i gutale, wysokie buty z zadartym przodem. Podobno ten skąpy strój obowiązuje od czasu, kiedy zawody zwyciężyła przebrana kobieta. Teraz o pomyłce nie może być już mowy.

– W całym stroju najważniejsze są te sznurki – objaśnia młody Mongoł, który razem ze mną ogląda zapasy. – Ciągnąc za nie, łatwiej zwalić rywala na ziemię. Wystarczy zresztą dotknąć jej kolanem i już walka przegrana – informuje. Razem z nim czekam na finał toczącego się pojedynku, ale jak na złość nic się nie dzieje. Dreptanie w miejscu, lekkie przepychanki. Żadnych spektakularnych chwytów. – Walki nie mają limitów czasowych. Oni mogliby tak stać i przez godzinę. Zazwyczaj jednak, jeśli pojedynek się przedłuża, przerywają go sędziowie – wyjaśnia mój nowy kolega.

– I jak wyłaniają zwycięzcę? – pytam zaciekawiona.

– Rzucają monetą. Ten zawodnik, który wybrał zwycięską stronę monety, może teraz zastosować dowolny chwyt. To daje mu znaczną przewagę.
Na naszych oczach to właśnie się dzieje. Nowy chwyt, podniesienie i rzut o ziemię. Przegrany odpada. Zwycięzca przechodzi dalej. Kolejne tury eliminują wszystkich przegranych. Zwycięzcy walczą ze zwycięzcami. Aż kiedy zostanie czterech zapaśników, ostatnie dwie walki zadecydują o miejscach na podium.

 

Egzamin do zdania

W czasie, kiedy w Karakorum toczą się zawody Naadam, Mongolia śledzi dużo ważniejszą rywalizację – o fotel prezydenta. W szranki stanęło trzech kandydatów reprezentujących największe partie polityczne. Programy podobne, idee pomieszane, a każdy obiecywał lepszą przyszłość. Żeby ułatwić mieszkańcom decyzję, sztaby wyborcze rozstawiły w całym kraju jurty przedwyborcze. W środku poczęstunek: cukierki i kumys – delikatny alkohol z kobylego mleka. Nie wiadomo, co zdecydowało o zwycięstwie partii demokratów. Może doskonały program, może największy na świecie konny pomnik Czyngis-chana ufundowany przez ich kandydata, a może jego sportowa przeszłość. Chaltmaagijn Battulga, były zapaśnik i dżudoka, pokonał rywali w obu turach wyborów i tuż przed stołecznym Naadam objął urząd prezydenta.

– Za chwilę na stadionie pojawi się nasz prezydent – informuje mnie podekscytowana łuczniczka czekająca na rozpoczęcie zawodów. – Zwyczajowo to właśnie głowa państwa oddaje pierwszy strzał

– ciągnie dziewczyna. Konkurs w tej dyscyplinie oglądam już w Ułan Bator, na chwilę przed wylotem z kraju. Trybuny szybko wypełniają się widzami. I wreszcie pojawia się on – Chaltmaagijn Battulga. Wita zebranych, macha ręką i… wychodzi. – I co, nie strzeli? – pytają łucznicy jeden przez drugiego. – To wielki zawód – żali się dziewczyna. – Rozczarowanie już na starcie. A ja na niego głosowałem – wzdycha łucznik siedzący obok. I tak oto były zapaśnik oblewa pierwszy egzamin swej prezydentury. Przynajmniej w oczach łuczników. Oby nie zawiódł kraju w innych dyscyplinach.