Moja fascynacja Czechami zaczęła się w bardzo pokrętny sposób. Wcale nie miała swojego początku w stolicy kraju ani w czeskim piwie. W Pradze bywałem wielokrotnie i choć jest to niewątpliwie piękne miasto, muszę z przykrością przyznać, że nie urzekło mnie na tyle, żeby z wypiekami na twarzy o nim opowiadać. Po pierwsze, wynika to ze względów sentymentalnych. Numerem jeden europejskich stolic zawsze będzie dla mnie Budapeszt. Po drugie, z biegiem lat staram się raczej uciekać od wielkich miast.

Czechami zainteresowałem się najpierw poprzez kino, a później przez literaturę. Wszystko zaczęło się od czechosłowackiego horroru „Palacz zwłok” z 1968 roku w reżyserii Juraja Herza, który obejrzałem kilka lat temu. Po seansie filmu stwierdziłem, że naród, który tworzy takie arcydzieła gatunku grozy, musi mieć wiele do zaoferowania.

W tym roku z kolei zacząłem nadrabiać czeską literaturę, która mnie wprost oczarowała. Opowiadania Oty Pavela i Josefa Škvorecký’ego sprawiły, że przewracając ostatnią stronę książki tego drugiego, postanowiłem, że w tym roku muszę lepiej poznać ten kraj. Wybór miejsca nie trwał zbyt długo. Od razu wiedziałem, że chcę zwiedzić południowe Morawy.

Większym problemem natomiast był wybór transportu. Miejsca, które chciałem zobaczyć, znajdowały się w dużej odległości od siebie. Na całą podróż miałem zaledwie 4 dni. Komunikacja publiczna zatem odpadała. Szczególnie, że na mojej liście były miejsca, do których po prostu bym nie dotarł pociągiem ani autobusem. Na ratunek mojej wyprawie przybyło Campiri.

Campiri to platforma, na której w prosty sposób można znaleźć wymarzonego kampera. Wystarczy podać termin i wybrać miasto odbioru. To wszystko. Nigdy nie jechałem prawdziwym kamperem i muszę przyznać, że byłem w niemałym szoku, kiedy dowiedziałem się, że jest to tak proste. Kiedy rezerwacja doszła do skutku, pozostało już tylko przygotować się do wyjazdu.

Dzień pierwszy – przepaść Macocha, pałac Slavkov i zalew Nove Mlyny

Tak jak wspomniałem wcześniej, miałem tylko 4 dni na podróż, a chciałem zobaczyć jak najwięcej miejsc. Wyjechaliśmy zatem w czwartek w nocy, biorąc ze sobą mnóstwo jedzenia i dwa rowery. Jazda dużym autem nie sprawiała większych problemów. Właściwie już po kilku kwadransach przyzwyczaiłem się do jego gabarytów. Po ok. 6-godzinnej jeździe dojechaliśmy do pierwszego punktu programu – przepaści Macochy.

Przepaść Macochy, fot. Getty Images

To miejsce, które znajduje się w krasie Morawskim, na północ od Brna. Jest to istny raj fanów speleologii, chociaż spośród 1600 jaskiń zaledwie 4 otwarte są dla zwiedzających. Na szczególną uwagę zasługuje Punkevní. To 35-kilometrowy system jaskiniowy, w którym można wziąć udział w spływie podziemną rzeką oraz dotrzeć na dno przepaści Macocha.

Niestety, nam udało się dotrzeć jedynie na górę, skąd mogliśmy zobaczyć Macochę z nieco innej perspektywy. To przepiękne miejsce, z którego można podziwiać niezwykły leśno-krasowy krajobraz. Idąc ścieżką w dół, można zejść do drugiego punktu widokowego, z którego widać przepaść z bliższej odległości. Często mówię sobie, że jeśli czegoś w trakcie podróży nie zobaczyłem z braku czasu, jest to zawsze dobry powód, żeby tam wrócić. Przepaść Macocha jest definitywnie takim miejscem.

Chociaż kusiło nas, żeby spróbować zejść na sam dół przepaści, nie mieliśmy już na to czasu. Ruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę miasteczka Slavkov u Brna. To właśnie tam odbyła się słynna bitwa pod Austerlitz, w której Napoleon pokonał Austrię i Rosję. Na początku obawiałem się jazdy kamperem po mieście, a w szczególności szukania miejsca parkingowego na wąskich uliczkach. Niesłusznie. Okazało się to tak samo łatwe, jak manewrowanie samochodem osobowym. Kolejny plus karawaningu.

Legenda głosi, że w tym zamku Napoleon Bonaparte świętował zwycięstwo w bitwie pod Austerlitz, fot. Jakub Rybski

Na miejscu chcieliśmy zwiedzić barokowy zamek Slavkov. Jest to jeden z najstarszych zachowanych dworów szlacheckich na Morawach. Otacza go przepiękny park, w którym znajdują się rzeźby i baseny. Legenda głosi, że to właśnie w tym miejscu Napoleon Bonaparte celebrował zwycięstwo w bitwie trzech cesarzy. Cóż, mogę tylko potwierdzić, że nie było lepszego miejsca, w którym mógłby cieszyć się z wygranej batalii.

Ostatnim punktem czwartku było zdążyć przed zmrokiem i znaleźć miejsce do spania. W tym celu pojechaliśmy dalej na południe, w kierunku zalewu Nove Mlyny. Początkowo planowaliśmy rozbić biwak „na dziko”, ale stwierdziliśmy, że na pierwszą noc wybierzemy camping. Spontaniczne szukanie noclegu nie należy do najłatwiejszych zadań, zwłaszcza kiedy nad zalewem odbywają się akurat regaty. Ostatecznie jednak udało się znaleźć camping, w którym były wolne miejsca.

Dzień drugi – rowerem przez Morawy i Mikulov

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie na łonie natury z widokiem na jezioro. Leniwie wchodząc w ten dzień, musieliśmy opuścić nasz piękny dom na kółkach i jechać w dalszą drogę. Tym razem rowerami do Mikulova. Z okolic zalewu do samego miasta droga jest prosta i cały czas prowadzi ona ścieżką rowerową. Jadąc jeszcze wzdłuż jeziora mijamy wysepkę, na której widać gotycki kościół z XII wieku. Budynek jest opuszczony od lat 70., kiedy socjalistyczne władze postanowiły stworzyć zalew i zatopić wioskę Mušov. Na szczęście aktywiści postanowili uratować obiekt i nie doprowadzić do jego zniszczenia.

Opuszczony kościół to jedyny budynek, który zachował się po zalaniu wsi Musov, fot. Jakub Rybski

Kościół robi piorunujące wrażenie. Podziwiać można go jedynie z drona lub z lądu. W tym miejscu obowiązuje zakaz pływania, a na wyspę można dostać się jedynie z przewodnikiem podczas specjalnie zorganizowanej wycieczki. Kończąc nasze ochy i achy nad iście filmowym widokiem, jedziemy dalej. Po drodze do Mikulova mijamy pola rzepaku, jęczmienia i oczywiście winogron, których na Morawach uprawia się bardzo dużo. Pomimo że Czechy wszystkim kojarzą się z dobrym piwem, to Morawy są niewątpliwie krainą wina. O czym przekonamy się już wkrótce.

Pola winogron na Morawach południowych są praktycznie wszędzie, fot. Jakub Rybski

Mikoluv okazuje się niezwykle urokliwym miasteczkiem, w którym czas stanął w miejscu. Na początku wspinamy się na ruiny zamku Kozí hrádek, z których jest widok na całe miasto i okolicę. Pani, która sprzedaje bilety wstępu, sprzedaje również wino z lokalnej winnicy ze szczepu pálava.

Sprawdzam w internecie informacje o czeskiej kulturze wina. Okazuje się, że już starożytni Rzymianie przywieźli tu zwyczaj uprawy winorośli i produkcji tego napoju. „Cura fugit multo diluiturque mero”. Troska znika i rozpuszcza się w obfitym winie”, pisał rzymski poeta Owidiusz. Coraz lepiej rozumiem, dlaczego wszyscy tutaj są uśmiechnięci.

Z ruin zamku schodzimy w stronę cmentarza żydowskiego. Pochodzi z czasów założenia pierwszej gminy semickiej w regionie, czyli z ok. XV wieku. Jest to jedna z większych żydowskich nekropolii w Czechach. Ma prawie 20 tysięcy m kw. powierzchni. Znajduje się tam ok. 4000 nagrobków. To miejsce spoczynku wielu znanych czeskich i morawskich rabinów. W końcowej części cmentarza znajduje się również pomnik poległych w I wojnie światowej.

Z cmentarza idziemy prosto do pałacu. Jesteśmy spóźnieni i z części wewnętrznej możemy już zwiedzić tylko bibliotekę. To pomieszczenie, w którym znajduje się ok. 15 tysięcy egzemplarzy książek, a najstarsze pochodzą nawet z XVI wieku. Wśród zbiorów są nawet czasopisma modowe „Le Figaro”, które książę Dietrichstein kupował księżnej.

Widok na Mikulov z ruin zamku Kozi hradek, fot. Jakub Rybski

Ostatnim przystankiem w Mikulovie są pałacowe ogrody i rynek. Próbujemy tam lokalnego wina i czeskiego jedzenia. Rzucamy ostatni raz okiem na wyłaniający się zza budynków pałac i wracamy na camping, żeby skosztować palavy, którą wcześniej kupiliśmy w mieście. Sandor Marai pisał „najlepsze było wino i myślenie. Wino rozpalało myśli, a potem je uspokajało, usypiało”. Dzień drugi dobiegł końca.

Dzień trzeci – zamek w Lednicach, wioska Vrbice i przypadkowe spotkanie z Pavelem w jego winnicy

To już ostatni dzień naszej podróży po Czechach. Czwartego dnia już tylko wracamy do Polski. Z samego rana jedziemy zatem do zamku w Lednicach. Kolejny raz przekonuję się, że jadąc przez Morawy mógłbym co pięć minut zatrzymywać się, żeby zrobić zdjęcie. Wszędzie jest tak samo pięknie. I wszędzie są te zjawiskowe pola winorośli.

W końcu dojeżdżamy do Lednic. Zostawiamy kampera na miejskim parkingu i idziemy zwiedzić zamek. Muszę przyznać, że spośród wszystkich dworów i pałaców ten zrobił na mnie największe wrażenie. Szczególnie widok z perspektywy ogrodów. Przechadzając się wokół, można przez chwilę poczuć się, jakbyśmy przenieśli się do epoki wiktoriańskiej. W głowie słyszę motyw przewodni serialu „Downtown Abbey”.

zamek w Lednicach przez setki lat pełnił funkcję letniej rezydencji rodu Liechtensteinów, fot. Jakub Rybski

Zamek od XIII–XIV wieku pełnił funkcję letniej rezydencji rodu Liechtensteinów. Przez lata był przebudowywany, a ostatecznie w XVIII wieku przybrał styl neogotycki. Turyści mają możliwość zwiedzić wnętrze budynku i zobaczyć sale reprezentacyjne wraz z apartamentami książęcymi. Chociaż bardzo nie chcieliśmy opuszczać tego wyjątkowego miejsca, czas naglił.

Zjedliśmy szybki obiad i ruszyliśmy w stronę wsi Vrbice. To mała wioska, licząca ok. 1000 mieszkańców, która położona jest na północnym wschodzie Lednic. Znajdują się tam liczne piwniczki winne, które zbudowane są w pagórkach. Fanom Tolkiena i uniwersum „Władcy Pierścieni” na pewno skojarzy się to Shire. Jako dziecko zawsze miałem marzenie, żeby odwiedzić Hobbiton. W pewien sposób na Morawach właśnie je spełniłem.

Vrbice to mała miejscowość, w której można spróbować lokalnego wina, fot. Jakub Rybski

Po dwugodzinnym, pełnym zachwytów spacerze po Vrbicach ruszamy dalej, aby znaleźć miejsce do noclegu „na dziko”. Przejeżdżając przez wieś Terezin, zauważam znak „vinne sklepy”. Postanawiamy zjechać z drogi i sprawdzić, czy któraś winnica jest jeszcze otwarta. Na szczęście tak – ostatnia. W środku siedzi mężczyzna, który uśmiecha się na nasz widok i pyta, czego potrzebujemy. – Wina! – wołamy. – Oczywiście, że chcecie wina, pytanie brzmi „ile?” – odpowiada nam z radością.

Wchodzimy do piwniczki i dowiadujemy się, że nasz gospodarz nazywa się Pavel. Wygrał bardzo dużo nagród za swoje wina. Mówi nam, że na Morawach w każdej wiosce ludzie zajmują się winem. – To moje największe hobby. Wino i wędkowanie – opowiada Pavel.

Siadamy wspólnie przy stoliku na tarasie, a Czech częstuje nas swoim winem. Ja odmawiam i mówię, że muszę jeszcze dziś prowadzić auto, żeby znaleźć miejsce do spania. – Przecież chyba po to macie kampera – mówi nam ze zdziwieniem Pavel. – Nie musicie już nigdzie jechać, przenocujcie tutaj, na tym polu – dodaje, a ja przyznaję mu rację. To są właśnie zalety karawaningu.

Do późnego wieczora siedzimy, opowiadamy sobie różne historie i śmiejemy się, pijąc domowe wino. Dopytuję go o to, jakie są różnice między Pragą a Brnem, północą Czech a Morawami – Prażaki niech sobie piją to swoje piwo. Tutaj jesteśmy na Morawach. Dobrze się bawimy, pijemy wino i jest pięknie – odpowiada mi.

Przypominam sobie wtedy zdanie z książki „Smierć pięknych saren”: "Jeżeli chcesz być szczęśliwy przez kilka godzin – napij się. Jeśli pragniesz być szczęśliwy przez kilka miesięcy – ożeń się. Jeżeli marzysz, by być szczęśliwym przez całe życie – zostań wędkarzem". Dziś już jestem pewien, że Ota Pavel pisał te słowa, mając na myśli południowe Morawy.