Wszystko jest w głowie  

Przy krzyżu w prawo i łukiem podjedziesz pod same drzwi – prowadzi mnie przez telefon, czeka na ulicy, a zaraz potem ściska mocno, jak dawno niewidzianego kumpla. Rysiek Kałaczyński błyskawicznie skraca dystans.

Kawkę? – to pytanie rzuca w progu dawnego spożywczaka, który teraz służy mu jako biuro maratonu. Na jednej ścianie od sufitu do podłogi numery startowe, na drugiej rzędem medale, pod oknem dwa regały pucharów. – Pierwszy raz w życiu dietę trzymam, ale przez parę dni muszę zrzucić kilogram z okładem – śmieje się i kładzie przede mną trzy grube albumy w bordowym skaju, obok na stoliku cała góra ciastek. Domowe, posypane cukrem, na wierzchu każdego buźka wymalowana dżemem. Kuszą, ale on ma przecież wolę ze stali.

Przewracam stronę za stroną, mnóstwo zdjęć, dokumentacja 366 dni i 366 maratonów, które przebiegał tu, w Wituni, na atestowanej trasie. Mierniczego, który przyznaje atesty, ściągnął z Piły. Jest ich w Polsce trzech, 800 zł zapłacił z własnej kieszeni. – Są już tacy, co we mnie wątpią, będą mogli sobie pooglądać – śmieje się serdecznie. A jest na diecie, bo w niedzielę broni tytułu mistrza Polski weteranów w podnoszeniu ciężarów.

15 sierpnia 2015 roku ukończył projekt, który wielu nazywało szaleństwem. Dzień za dniem, przez równy rok, wstawał, karmił świnie, wyrzucał gnój, a potem sznurował buty i ruszał. Najpierw asfaltem, potem bitą, piaszczystą drogą wśród pól, wracał do domu po 42 kilometrach. On, rolnik z Wituni, pobił rekord Guinnessa.

Patrzę na jego kolana. Niezwyczajne, z boków jakby mu kością obrosły. Twardziel. Ale przecież musiał mieć gorsze dni.

Wszystko jest w głowie – tłumaczy. – Najgorzej, jak dopuścisz do siebie myśl, że jutro będzie cię brzuch bolał, pojutrze pięta, kolana... Bo jak głowa siądzie, wszystko siądzie. Pewnie, że czasem boli, ale kto mówił, że nie będzie. Pamiętam, jak dziadek narzekał, że go w kościach łamie, babcia miała na to jedną gadkę: „Idź drzewa narąb, w chlewie uprzątnij, wypocisz się i zaraz ci przejdzie”. U nas w rodzinie nikt się z byle powodu do łóżka nie kładł. Testowałem swoje ciało w grypie, stanach zapalnych, biegałem przy wymiotach, biegunce. Nieraz mi paznokcie poschodziły, ale na takie bzdety nie ma co patrzeć. Organizm musi umieć sobie z tym wszystkim poradzić.

Rozmowę przerywa nam telefon. – Wmasuj maść do krowich wymion, idealnie schłodzi obolałe miejsce. – Rysiek odkłada komórkę i widząc moje zdziwione spojrzenie, dodaje: – Zawsze się nią smaruję. A na bąble, otarcia najlepszy jest sprej z aluminium. Najszybciej goi rany, u świń stosuję go po kastracji.

 

Zatrzasnąłem jedną furtkę

Praktyk, wie, co mówi. Poza projektem 366 maratonów przebiegł ponad 90 innych i 25 biegów powyżej 100 km.

A skwarnym latem 2013 r. całą Polskę, 800 km z Zakopanego do Sopotu. 11 razy startował w greckim Spartathlonie, morderczym 246-kilometrowym biegu z Aten do Sparty. Jeszcze nigdy go nie ukończył, ale nie rezygnuje. Najlepiej wspomina maraton w Gdańsku w 2006 r. – Bo byłem 17 w kraju – rozpromienia się. – Trzech godzin wtedy nie złamałem, było 9 min więcej, ale w wielkim upale pobiłem wielu dobrych zawodników. A wymarzony czas, 2 godz. 57 min, zrobiłem innym razem.

Zaczął biegać, gdy skończył pić. – Parę lat temu wstydziłem się o tym opowiadać – przyznaje szczerze. – Ale teraz jest moda na niepicie, na sport i mam odwagę. To choroba, z której można wyjść. Jak? Musi się znaleźć ktoś, kto pokaże, że życie bez alkoholu potrafi dawać przyjemność. Miałem szczęście, że trafiłem na doktor Filek z Komisji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych w Więcborku. To ona mi powiedziała, że bycie trzeźwym alkoholikiem jest darem od Boga. Mam dwa spojrzenia na świat i sam mogę drogę wybrać. Ale nie ma co szarpać obu furtek. No i zatrzasnąłem tę, która miała napis: alkohol.

Ojciec Ryśka się zapił i wuj, on sam zgłosił się na terapię w ośrodku uzależnień w Bydgoszczy – w 2001 r. na oddziale zamkniętym spędził dziewięć tygodni. Potem przez osiem lat jeździł na spotkania grupy AA. Od 15 lat nie pije, ale musiał mieć jakieś pokusy. – No jasne, kapsle od piwa leżące na ziemi wkurzają mnie do tej pory – przyznaje. – To sygnał, że nie jestem jeszcze trzeźwy.

 – Rysiek, z nami się nie napijesz?! – słyszał to nieraz. Sznurował niebieskie „najki”, wybiegał z domu, a gonił go śmiech. – Tych, co się śmiali, już nie ma, zapili się – mówi. – Ilu? Ze czterech, pięciu. Na zaczepki odpowiadałem niezmiennie: „Już swoje wypiłem”. W końcu we wsi zaakceptowali moje bieganie, teraz na maraton warszawski pojechało 25 osób z okolic. Na zeszłoroczny poznański – 30. Dziś biegają wszyscy, nikt się nie wstydzi.

Do Kałaczyńskiego przyjeżdżają ludzie z problemami, alkoholicy, narkomani. – Chcę tu założyć klub biegacza, myślę, żeby zorganizować grupę terapeutyczną, potrzebny mi tylko fachowiec.

 

Rolnik ze stali

Wie, że jest dla innych inspiracją, 35 osób zrobiło z nim swój pierwszy maraton. Pokazał, że można przekroczyć siebie. Wyczytał kiedyś w książce, że ciało wytrzyma codzienne maratony, pod warunkiem że zwolni się tempo do około pięciu godzin. Da szansę organizmowi na regenerację. I zwolnił. Ale zatrzymać sceptykom się nie dał. Maratońska średnia z całego roku wyszła mu 4 godz. 47 min. Po skończeniu Projektu 366 badał go lekarz.

Michał Gaca prowadzi kadrę polskich siatkarek, to on mnie kontrolował – opowiada. – Minerały, hemoglobina, białka. Wyniki miałem idealne. Przyjeżdżał tu do mnie fizjoterapeuta, przebiegliśmy wspólnie cztery maratony i on mi mówi: „Rysiu, tyś im (lekarzom) całą teorię obalił, powinni od początku pisać książki o ludzkich stawach i możliwościach organizmu”. A ja od dziecka ciężko pracuję na gospodarstwie, każdy sport uprawiałem, bo ojciec zakładał ludowe zespoły sportowe. Strachu przed niczym nie czułem, z chłopakami z sąsiedztwa skakaliśmy z chlewu na obornik z przewrotką do przodu. W wojsku zgłosiłem się do desantu komandosów, mam na koncie 28 skoków ze spadochronem. A teraz do odwagi doszła jeszcze wytrzymałość. No to stawiam przed sobą kolejne wyzwanie.

Opowie jakie, ale najpierw napijemy się soku z jego jabłek. Ma sad, 25 arów. Oddaje owoce do tłoczenia i odbiera sok w 15-litrowych workach, wystarcza spokojnie od jesieni do lata. – W ubiegłym roku przyjeżdżali tu do mnie ironmani i słyszałem, że maraton to nic, ale te ich triatlonowe zawody to dopiero ciężka sprawa, 3800 m pływania, 180 km rowerem i na deser maraton – tłumaczy. – Dziś rekord Guinnessa należy do Francuza, zrobił 32 z rzędu, Amerykanin ponoć 50, ale porządnie tego nie udokumentowano. No to postanowiłem, że zaliczę 100! W Więcborku mamy 15 jezior, nasza gmina to park krajoznawczy. Tego lata chcę się nauczyć pływać technicznie, w piance. Rower chłopaki już mi robią w Warszawie. Na wymiar, żeby leżał jak dobre buty – Ryśkowi błyszczą oczy.  – Szaleństwo – mówię. A on się śmieje: – Ale jakie piękne. ​I jeszcze marzy mi się bieg Badwater. 217 km w Dolinie Śmierci, w 50-stopniowym upale. Ale tam bez serwisu mnie nie dopuszczą. To komercyjny bieg, muszę mieć uzbierane z 15 tys. zł. Jak będzie trzeba, sprzeda świnię. – Ale prosiaki coraz tańsze, kończę produkcję trzody – zamyśla się.

Dorabiam na budowach – elewacje, ocieplenia, gładzie. Mam dar w rękach. Sam robiłem narożniki w domu. Jeszcze na ścianach ułożę czerwoną klinkierówkę, na dole żółty piaskowiec, a na dachu założę ogród zimowy. Przyjedziesz kiedyś na kawę, to tam sobie siądziemy.

Rysiu, czy ty znasz słowo nuda? – pytam. – Nuda to może jest we śnie, ale mnie się zdaje, że ja we śnie pewnie też ruszam nogami.

  Tekst: Monika Berkowska