Szwedzka bandera powiewa na rufie 12-metrowego jachtu „Ally”, targana coraz silniejszym wiatrem. Stoję za sterem i próbuję się wspinać na wysokie fale i zjeżdżać z nich tak, aby nie stracić prędkości. Neptun jeszcze nie wpadł w gniew, ale daje się wyczuć jego irytację. Woda bryzga spod dziobu i wlewa się do kokpitu, zapewniając dużo emocji całej załodze. Zmoknięty patrzę przed siebie, na pojawiający się w oddali zielony ląd. Dominika. Górzysta wysepka w całości porośnięta lasem deszczowym, słynąca z dziewiczej natury.

Zaczyna padać. Nie robi mi to różnicy, bo i tak cały jestem mokry. Właśnie przechodzi jedna z częstych, ale krótkich tropikalnych ulew. Kiedy zbliżamy się do wysokich brzegów, porywiste podmuchy zamierają. Po chwili słońce przebija się przez ciemne chmury. Zmoczone deszczem drzewa w dolinach zaczynają wypuszczać kłęby pary. Majestatyczny widok skrywa jakąś tajemnicę. Już za chwilę będę ją odkrywał.

Żeglujemy po Małych Antylach, czyli w miejscu, gdzie Ocean Atlantycki zmienia się w Morze Karaibskie. Nasza czteroosobowa załoga składa się wyłącznie z polskich jachtostopowiczów. Każde z nas, wyruszając w drogę, miało inne motywacje. Jednak cel był ten sam: Karaiby. Teraz razem z Michałem, Mileną i Bartkiem mamy łódkę na własny użytek. Właściciele zostawili ją pod opieką Michała. Pod ich nieobecność eksplorujemy rajskie wysepki. Wiemy, że właśnie przeżywamy najlepszy czas naszego życia – bez pieniędzy i konkretnego planu realizujemy marzenia.

 

Bujanie żołądka

Wszystko zaczęło się trzy miesiące wcześniej. Skończyłem studia i wiedziałem, że praca na etacie nie jest dla mnie. Chciałem odnaleźć swoje miejsce na ziemi. Długa podróż miała mi w tym pomóc. Zawsze marzyłem o odwiedzeniu wysp, skąd wywodzą się historie o skarbach i piratach. Nie było mnie stać na samolot na Karaiby. Zamiast pójść do pracy, spakowałem plecak i autostopem pojechałem na Gibraltar. Miałem nadzieję pokonać Atlantyk w podobny sposób – żeglując jachtostopem.

Nie miałem pojęcia, że wszystko potoczy się tak szybko. Wysiadłem pod bramą miejscowej mariny. Stałem i zastanawiałem się, jak przekonać kapitanów, żeby mnie zabrali na pokład. O żeglarstwie nie wiedziałem nic. Nigdy wcześniej nie byłem na żadnym jachcie, a jedynym szotem, jaki wtedy znałem, był kieliszek wódki. Walczyłem z myślami, gdy niespodziewanie zaczepił mnie jakiś żeglarz wychodzący z portu. Zobaczył mój plecak i zapytał, czy nie chciałbym popłynąć na Wyspy Kanaryjskie! Tak poznałem Denysa. Nowozelandczyk od razu zaprosił mnie na swój katamaran i przedstawił swoją żonę, która miała na imię… Bożena.

Początkowo obawiali się, jak sobie poradzę podczas debiutanckiego rejsu. Problemem nie był wcale brak doświadczenia. Kapitan stwierdził, że nauczy mnie wszystkiego, co muszę potrafić. Pozostawała kwestia choroby morskiej. Nie wiedziałem, jak mój organizm zareaguje na bujanie. Jednak Denys zdecydował się zaryzykować, bo sam w młodości podobnie zaczynał przygodę z żeglarstwem. Pomógł też fakt, że jego żona była Polką.

Wyjeżdżając z Polski, zakładałem, że będę pomagał przy remoncie jachtu wymagającego napraw, licząc na wdzięczność jego właściciela. Tymczasem dostałem się na pokład, zanim zacząłem szukać! I płynąłem już w kierunku Lanzarote. Rozpocząłem pilną naukę pod okiem nowozelandzkiego kapitana i od razu zapałałem miłością do żagli. Podstawowa wiedza i umiejętności, jakie zdobyłem podczas siedmiu dni na oceanie, miały wkrótce zaprocentować. Przekonałem się też, że rozkołysane morze nie robi wrażenia na moim żołądku, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że ta szalona wyprawa się uda.  

Poszukiwania następnego jachtu zajęły mi kilka dni. Pewien samotnie pływający bułgarski staruszek zgodził się podrzucić mnie swoim jednokadłubowcem na Gran Canarię. Tam trafiłem do Las Palmas – miejsca, gdzie zaczyna się przygoda. Z tego miasta żeglarze od stuleci wyruszają w przeprawę przez Atlantyk. Lokalna marina jest duża, dobrze zaopatrzona i tania. To świetny przystanek przed trzytygodniowym rejsem. Dlatego przyjeżdżają tu jachtostopowicze z całego świata.

Gdy żegnałem się ze starym Bułgarem, byłem jednym z pierwszych. Jednak każdego dnia przybywali nowi. W pewnym momencie 60 osób chodziło od kei do kei, próbując zaskarbić sobie zaufanie właścicieli jachtów. Dla kogoś, kto dopiero zaczynał poznawać tajniki życia na morzu, ogromna konkurencja była sporym problemem. Po jakimś czasie uznałem, że standardowe przepytywanie wszystkich kapitanów jest bezsensowne. Pożyczyłem kajak od jednego ze stałych mieszkańców mariny i wypłynąłem do pobliskiej zatoki.

Kilkanaście łódek, dla których nie było miejsca w porcie, stało na kotwicach. Wiosłując pomiędzy nimi, spostrzegłem biało-czerwoną banderę. To był strzał w dziesiątkę! Kapitan polskiego katamaranu potrzebował pomocy w przygotowaniach. Jeśli się sprawdzę, to popłynę. Miesiąc później byłem już na Karaibach.

 
Czarny bezkresny ocean

Kompletny brak doświadczenia żeglarskiego wcale nie był przeszkodą. Oczywiście warto przynajmniej móc powiedzieć, że nie choruje się na morzu, bo nie każdy zaryzykuje wzięcie kogoś, kto później będzie wymagał opieki. Jako argumentu w rozmowie z kapitanami podawałem swoją pracowitość i to ich przekonywało. Na jachtach zawsze jest coś do zrobienia. I większość tych robót nie wymaga żadnej wiedzy. Polerowanie stali nierdzewnej, kadłuba, czyszczenie komór silników. Nikt nie ma czasu, a kiedyś trzeba to zrobić. Inne przydatne umiejętności to: znajomość języków, gotowanie, nurkowanie czy opieka nad dziećmi. Najważniejszym czynnikiem jest jednak zaprzyjaźnienie się z załogą. Atmosfera na pokładzie w czasie długiego rejsu ma ogromne znaczenie. Środek oceanu to nie miejsce na konflikty. O takie nietrudno, gdy przebywa się ze sobą cały czas na bardzo małej przestrzeni.  

Sam rejs przez Atlantyk był niesamowitym przeżyciem. W ciepłą listopadową noc czekaliśmy w Las Palmas na wybicie północy. Kapitan nie chciał zaczynać w piątek, bo to ponoć przynosi pecha. Żeglarze są wszak ludźmi przesądnymi. Niespodziewanie o dwunastej niebo rozświetlił pokaz fajerwerków. Kotwica poszła w górę. Wypływaliśmy, zostawiając za sobą łunę świateł. Staliśmy w szóstkę na mostku. Każdy z nas miał błysk w oku, gdy spoglądał na bezkresny i czarny ocean. Mieliśmy trzy tysiące mil falującej wody do pokonania. Dla niektórych była to codzienna praca, dla innych wakacje. A dla mnie i czarującej Włoszki, także autostopowiczki, rejs miał się okazać wyprawą życia.

Przepłynięcie z Europy na Karaiby nie jest ekstremalnym wyczynem. Żegluje się w stabilnych pasatach i jeśli jednostka jest dobrze przygotowana, spokojnie dotrze na drugą stronę. Załoga trafiła mi się wyśmienita. Zgrani ludzie to klucz do udanego rejsu. Gdy ten warunek jest spełniony, pozostaje się cieszyć słońcem i łowić ryby. Przynajmniej do czasu, aż coś się zepsuje. Bo zepsuje się na pewno. Taki jest urok tego fachu. Nas dotknęła awaria autopilota, na szczęście było już niedaleko do celu.

Po siedemnastu dniach rejsu zobaczyłem jeden z tych widoków, których nie zapomina się do końca życia. Po mojej lewej pojawiła się Saint Lucia, po prawej Martynika. Pomiędzy nimi zachodziło czerwone słońce. Karaiby! Patrzyłem i nie wierzyłem, że udało mi się przepłynąć Atlantyk. A to był dopiero początek, o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem.

 

Ananas zamiast choinki

Zostałem na polskim katamaranie aż do świąt Bożego Narodzenia. Pomagałem w przygotowaniach do sylwestrowego czarteru. Na wigilijny wieczór zaprosiłem Michała, jachtostopowicza, którego poznałem jeszcze w Las Palmas. Zamiast choinki był ananas przyozdobiony światełkami, a w miejsce karpia – rekin po kaszubsku. Przy kolacji okazało się, że Szwedzi, którzy zabrali Michała na pokład, wrócili do domu. Łódkę zostawili pod jego opieką, mianując go kapitanem. Nie miał z kim pływać, a że ja nie miałem od następnego dnia żadnych planów…

Tak trafiłem na pokład SY „Ally”. Michał miał się przez pięć miesięcy troszczyć o jacht w zamian za możliwość żeglowania i pokrycie kosztów związanych z jego utrzymaniem. Po krótkich pracach konserwatorskich mogliśmy wyruszyć. Wkrótce dołączyli do nas Bartek i Milena, kolejni polscy jachtostopowicze. Spotkaliśmy ich przypadkiem w jednej z portowych tawern.

Zwiedziliśmy zachodnie wybrzeża Martyniki i popłynęliśmy do Roseau. To właśnie stolica Dominiki stała się naszą pierwszą bazą wypadową do eksploracji wyspy. Senne za dnia, gdy upał i wilgoć odbierają chęć do robienia czegokolwiek, Roseau budzi się do życia wieczorami. To miasto przesiąknięte kolonialną atmosferą i tym fantastycznym karaibskim chaosem, tutaj widocznym bardziej niż gdziekolwiek indziej. Bębny, muzyka Boba Marleya, imprezy w barach na plaży, zapach marihuany mieszający się z wonią grillowanego kurczaka i ryb oraz niezwykle pozytywni, stale wyluzowani ludzie pozwalają zapomnieć o pędzącej Europie.

Na pokładzie SY „Ally” mieszkałem siedem tygodni, odkrywając mnóstwo interesujących lokacji na kilku wyspach. W sumie na Karaibach spędziłem pięć miesięcy, a cała wyprawa trwała dziewięć. Głównie podróżowałem, trochę dorabiałem, wykonując drobne roboty na jachtach. Odwiedziłem plany filmowe Piratów z Karaibów. Zobaczyłem, jak powstają czekolada i słynny rum. Przez dwa tygodnie byłem gościem na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, w miejscu, gdzie mieszkał Władysław Wagner – pierwszy Polak, który opłynął świat. Brak stałego dostępu do internetu pozwolił mi się cieszyć każdą chwilą spędzoną w karaibskim raju. Do Europy wróciłem na tym samym katamaranie, którym przepłynąłem Atlantyk po raz pierwszy.

Teraz, półtora roku później i 14 tys. mil morskich dalej, ponownie znalazłem się na Karaibach. Tym razem przypłynąłem w poszukiwaniu pracy. Jeszcze w Polsce zrobiłem kilka kursów, by związać na dłużej swoją przyszłość z morzem. Dalej przemieszczam się od wyspy do wyspy jachtostopem. Po czasie, jaki spędziłem, pływając, i dzięki nabytym umiejętnościom znalezienie łódki jest dosyć proste. Zresztą drugi pobyt na Małych Antylach to nieustanne odwiedzanie przyjaciół, których poznałem ostatnim razem. Mimo że i ja, i oni ciągle jesteśmy w drodze, natykamy się na siebie na każdym kroku.

 

WARTO WIEDZIEĆ

■ WALUTA
Na Małych Antylach obowiązują trzy różne waluty. Na wyspach należących do Francji (m.in. Martynika, Gwadelupa) zapłacimy w euro.  Wyspy Dziewicze i holenderska Sint Maarten posługują się dolarami ameryk. W niepodległych państwach trzeba się zaopatrzyć w dolary wschodniokaraibskie (XCD); 1 XCD = 1,20 zł.

■ KIEDY?
Karaiby najlepiej odwiedzać od grudnia do kwietnia, gdy temperatura jest nieco bardziej znośna. Trwa wtedy pora sucha, co oznacza krótkie ulewy niemal codziennie.
W pozostałych miesiącach deszcze są znacznie częstsze, jest gorąco i duszno, co zmniejsza chęć do eksploracji wysp. Istnieje także ryzyko huraganów. 

■ Na Karaibach są dwie duże bazy czarterowe. Pierwsza to żeglarskie miasteczko Le Marin na Martynice. Jachty płyną na południe, aż do Grenady, po drodze odwiedzając Saint Lucię oraz Saint Vincent i Grenadyny.
Druga znajduje się na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych znanych jako żeglarski raj. Jest tam mnóstwo zatoczek z plażami o białym piasku, kwitnie też życie nocne.

■ Zaopatrzenie dla jachtu na dłuższy rejs najlepiej zrobić na jednej z francuskich wysp. Europejskie supermarkety są najlepiej zaopatrzone i do tego najtańsze na Karaibach. Ceny są takie jak we Francji.

■ Urząd imigracyjny w miejscach nienależących do Europy bywa restrykcyjny. Zostaniemy zapytani o cel i długość naszego pobytu oraz o sposób, w jaki opuścimy wyspę. Warto mieć powrotny bilet lotniczy lub list kapitański, który potwierdza, że odpłyniemy jachtem. W przeciwnym razie możemy mieć problem z miejscowymi oficerami.

 

Autor: Marek Karmarczyk