ZOBACZ ZDJĘCIA >>>

Anna Chwaliszewska, scenograf i kostiumolog, po raz pierwszy wysiadła na lotnisku w Barcelonie sześć lat temu i oniemiała z wrażenia.

Przyleciałam w październiku. W Polsce o tej porze wiadomo jak jest: szaro i deszcz, smutek na ulicach, a tu palmy, kwiaty, błękitne niebo, przyjemnie ciepło, smaki, których pierwszy raz próbowałam, wino. Mnóstwo kolo­rów, form, wszystko było takie „wow”. Gubiłam się w gotyckich ulicach Barcelony, oddychałam morzem i z każdym krokiem byłam coraz bardziej zachwycona tym miastem – opowiada.

Anna wróciła do kraju i zdecydowana na nowe życie spakowała się w dwie walizki. Pracę znalazła już po dwóch tygodniach. Na ulicy Princesy odkryła Arlequín Máscaras, warsztat i sklep z maskami. Weszła i została. Jakby w tym czarownym miejscu czekano właśnie na nią. Po krótkiej rozmowie ze starszą, miłą panią siedziała, trzymając w ręku pędzel, i malowała maskę.

Ludzie, u których znalazła pracę, są jak ona artystami. Właściciel, Katalończyk Jauma, jest rzeźbiarzem i fotografem. Jego żona Samira pochodzi z Palestyny i jest malarką. Oboje poznali się na studiach we Florencji, byli młodzi, zakochani w sobie, ale nie mieli na chleb. Zaczęli więc robić maski. On wyrabiał piękne formy, ona je dekorowała. Powiodło im się. W latach 70. w Wenecji i Florencji odżywały stare tradycje karnawałowe. To był dobry pomysł na życie, więc postanowili po powrocie do Barcelony go kontynuować. Znowu trafili w rynek.

Częścią miejscowego folkloru są maski katalońskie i tzw. duże głowy, czyli cap gros. Z zaułków wychodzą malownicze parady gigantów – opowiada Anna.

Niestety interes z maskami coraz gorzej idzie. Ręcznie robione, pełne artyzmu rzeczy wypierane są przez chińską tandetę.

- Na razie żyjemy, do końca roku nie zamkniemy ponieważ zrobiliśmy maski do opery Scaramouche i dzięki temu popłyniemy kilka miesięcy - wyjaśnia Anna.

Byłem w sklepie u Anny kilka miesięcy temu. Uwierzcie, to naprawdę magiczne miejsce w Barcelonie!

Tekst i zdjęcia: Michał Cessanis​