Lechuguilla w Nowym Meksyku to królowa jaskiń. Obwołana najpiękniejszą.Obsypana klejnotami nacieków. Audiencji dostępują tylko nieliczni...  

 

Królowa w oparach siarki

W El Paso w Teksasie wita mnie uśmiechnięta od ucha do ucha Gosia Allison-Kosior, organizatorka mojego wyjazdu i największa optymistka, jaką znam. Jej optymizm jest na tyle zaraźliwy, że nie przejmuję się informacją od linii lotniczych, które zgubiły po drodze mój plecak – z całym sprzętem jaskiniowym – i nie bardzo wiedzą gdzie. Najważniejsze, że jadę do Lechuguilli!

Gosia jest pierwszą i dotychczas jedyną osobą z Polski, która była w tej jaskini (ja mam być drugą). Od lat mieszka w USA i w czasie, gdy dzieje się ta historia, pracuje w Parku Narodowym Carlsbad Caverns, na którego terenie znajduje się Lechuguilla. Jej mąż Stan Allison także jest zatrudniony w parku. Organizowanie eksploracji i badań w Lechuguilli należy do jego obowiązków zawodowych. Szczęściarz!

Pierwsze nasze wyjście jest zaplanowane na poniedziałek. Pójdziemy w cztery osoby do rejonu Atlantis w części zwanej High Hopes, gdzie Ian zrobi pomiary i opisy jeziorek. Noc spędzimy na Big Sky Camp. Wracając, przejdziemy przez słynny Chandelier Ballroom. We wtorek kolację zjemy już w domu. Zrobi ją Stan, będą kiełbaski z grilla i zimne piwo.

Na szerokość stopy

W poniedziałkowy ranek zostawiamy samochód na pustyni Chihuahuan Desert, pod którą rozciągają się korytarze Lech, i idziemy ledwie widoczną ścieżką wśród pagórków. Z ciekawością oglądam rosnące tu Agave lechuguilla, od których pochodzi nazwa jaskini. Jak na agawę roślina jest mała, to raczej wersja doniczkowa.

To tu – rzuca pół godziny później kierownik wyprawy. Otwór jaskini nie jest spektakularny, trzeba znać jego położenie, żeby go znaleźć. Nic nie zapowiada cudów, które kryją się w głębi ziemi. Obiekt był znany od dawna jako 27-metrowa studnia wlotowa i trochę ponad 100 m korytarza. Kiedyś wydobywano z niego guano nietoperzy. W latach 80. zainteresowali się nim grotołazi z Kolorado, którzy w końcowym zawalisku poczuli silny ciąg powietrza. W 1986 r. udało im się odgruzować przejście i od tego momentu jaskinia nie przestała rosnąć; dziś ma ponad 200 km długości.

Zakładamy uprzęże, kaski i sprzęt do zjazdu. Dla mnie i dla Amerykanki Christie to będzie pierwszy raz. Ian już tu był. Jest grotołazem i studentem profesor Diany Northup – mikrobiologa z University of New Mexico, która bada żyjące w ekstremalnych warunkach bakterie. Według niej te organizmy mogą pomóc odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących początków życia na Ziemi i życia w kosmosie. Ian pomaga jej w badaniach.

Zarzucamy worki na plecy i zjeżdżamy pod ziemię. Gosia otwiera kluczem zamek w ciężkich metalowych drzwiach broniących dostępu do dalszych części. Postawienie tej śluzy było konieczne, by chronić wnętrze jaskini i żyjące w niej organizmy przed wpływami z zewnątrz. Specyficzny mikroklimat panujący w Lechuguilli po jej połączeniu ze światem w 1986 r. zaczął się powoli zmieniać.

Dość szybko dochodzimy do Boulder Falls – jednej z głębszych studni, prawie 50-metrowej. Zjeżdżamy ostrożnie. Dwie pomarańczowe taśmy ograniczają naszą ścieżkę do szerokości 15–40 cm. Poza taśmy nie możemy wystawić nawet kawałka stopy, bo tuż za nią mogą leżeć delikatne igły gipsowe albo jaskiniowe „perły”. Miejsca wymagające szczególnej ostrożności oznaczone są taśmą biało-czerwoną. Przy każdym ruchu muszę uważać, by dłonią czy kolanem nie dotknąć krzaczków aragonitu albo nie strącić głową którejś z setek cieniuteńkich zwisających ze stropu nitek „makaronów”. Nasze ciężkie, ważące 15 kg wory ze sprzętem niczego nie ułatwiają, w węższych miejscach musimy je zdejmować z pleców. W dodatku jak na jaskinię jest tu gorąco, prawie 20 stopni. Męczę się szybciej niż zazwyczaj, mimo że jestem doświadczonym grotołazem i nie pokonujemy nadzwyczajnych trudności.

Docieramy do EF Junction, głównego skrzyżowania korytarzy w jaskini. Przerwa na łyk wody i batona. Uff, przez chwilę nie trzeba uważać na nacieki, ale uwaga – pilnujemy okruszków! Ani jeden nie może spaść na ziemię, dlatego jemy nad plastikowymi torebkami. Naukowcy prowadzą w Lechuguilli badania nad żyjącymi tu specyficznymi bakteriami ekstremofilnymi. To cenny obiekt analiz, ponieważ przez miliony lat były odcięte od powierzchni. Trzeba więc bardzo dbać o to, by nie zawlec tu stworzeń i ciał obcych z zewnątrz. Dlatego dostęp do Lech i poruszanie się po niej jest ograniczone bardzo restrykcyjnymi przepisami.

Idziemy dalej. W górę, w dół, prożek do wspięcia, kamulce, pochylnia, uwaga na „makarony” nad głową!, prożek z liną, teraz w górę po głazach… Pot zalewa oczy. Przechodzimy przez kolejne sale i korytarze takich rozmiarów, że spokojnie mogłoby nimi jeździć metro. Te gigantyczne przestrzenie są w większości udekorowane gipsowymi tworami tak, że przypominają scenografię do bajek z dzieciństwa. I te kolory – śnieżna biel, niebieskości, czekolada. Trudno uwierzyć, że to nie papier-mâché, tylko skała.Rozmaitość kolorystyczną ściany i nacieki zawdzięczają domieszce różnych minerałów, np. dzięki tlenkowi żelaza twory zwane rusticles są brązoworude i do złudzenia przypominają fragmenty pordzewiałych blach. W ich powstawanie zamieszane są także bakterie.

Stop, tu jest gloves off, shoes off area! Zdejmujemy zabłocone rękawiczki i buty, zakładamy czyste neoprenowe skarpetki, żeby nie ubrudzić niezwykłego miejsca. A tu powolutku – ostrzega Gosia i zwalniamy prawie do zera, starając się nie oddychać: rosnące tuż obok ścieżki gipsowe struktury grubości włosa są tak delikatne, że podmuch powietrza wywołany ruchem naszych ciał zniszczyłby je bezpowrotnie.

ZOBACZ GALERIĘ >>>

W blasku kandelabrów

Po południu docieramy do Atlantis, celu naszego wyjścia. Gosia i Ian byli tu wcześniej, ale Christie i ja stoimy jak oniemiałe, rozglądając się z niedowierzaniem. Czuję się trochę jak u wejścia do podziemnej świątyni. W jej centrum jest jeziorko z turkusową wodą otoczone ciemnoczerwonymi słupkami stalagmitów. Wokół mnóstwo nacieków w formie stolików o intensywnie żółtej barwie i poszarpanych brzegach. Powstały jako cienka kalcytowa koronka w miejscu, gdzie kiedyś była powierzchnia wody. Na niektórych „stolikach” widać nacieki przypominające grube świece, a na środkowym stoi magnetyzująco piękna statuetka o kształtach kobiety. Nad tym wszystkim wisi bogato zdobiony „popcornem” biały strop, mieniący się kryształami, od których odbijają się światła naszych czołówek.

Atlantis to jedna z wielu clean areas w tej jaskini – szczególnie cennych i chronionych miejsc, gdzie grotołazi muszą nie tylko zdjąć brudny sprzęt, ale także założyć białe kombinezony laboratoryjne. Już przebrane chodzimy – a w niskich miejscach czołgamy się – „na paluszkach” i mamy oczy dookoła głowy, żeby nic nie zniszczyć. Złamany naciek odrastałby setki lat. Pracujemy w Atlantis całe popołudnie, mimo to i tak czuję niedosyt.

W drodze na biwak Big Sky uzupełniamy wodę w bidonach. W Lech logistyka dotycząca płynów jest dość skomplikowana. Wodę do picia można nabierać tylko w kilku miejscach. Z kolei wszystko, co „wyprodukujemy” w jaskini, trzeba wynieść na powierzchnię, nie możemy pozostawić po sobie żadnych śladów. Przed startem naradzaliśmy się więc długo: ile butelek na wodę zabrać? Ile na mocz? Ile powinniśmy pić, żeby się nie odwodnić, ale dać radę wynieść własny mocz na zewnątrz? Na grubsze sprawy, zwane w tutejszym slangu burritos, zabraliśmy podwójne, grube ziplocki. Cały czas mam nadzieję, że nie będę musiała ich używać, bo wynoszenie burritos w worze wydaje mi się stresujące.

Teraz widzę, że również nalewanie wody do butelek nie jest w tej jaskini prostą sprawą. Koło jeziorka stoi dzbanek z rączką. Rączki nie wolno zanurzyć w wodzie, a dzbankiem nie można dotknąć bidonu, żeby przyniesione z powierzchni bakterie nie dostały się do wody. Ian i Gosia mają na szczęście wprawę i wszystko idzie sprawnie.

Wreszcie obóz. Big Sky to sala z tak wysokim stropem, że nasze czołówki ledwie go dosięgają. Z radością zwalamy wory i rozprostowujemy ramiona. Dużo do rozpakowywania nie ma, nasz bagaż jest ograniczony do minimum. Zaledwie metrowej długości karimaty, ultralekkie śpiwory, cienkie bluzy do spania, liofilizowane jedzenie. Nawet rączki szczoteczek do zębów są obcięte do połowy, żeby nie nosić zbędnego ciężaru. Oczywiście pastę po umyciu zębów trzeba połknąć, bo spluwać tu nie wolno. Ciało myjemy wilgotnymi jednorazowymi chusteczkami, które wyniesiemy z jaskini z pozostałymi śmieciami.

Poranna kawa smakuje najlepiej na świecie. Zwijamy maty, na których spaliśmy. Uwaga na włosy, które mogły na nich zostać – trzeba je zawinąć w matę i wynieść z jaskini. Przed nami droga powrotna i gwóźdź programu, czyli Chandelier Ballroom. Legendarna Sala Balowa z Kandelabrami. I mimo że znam ją ze zdjęć, oglądana na żywo powala mnie na kolana. Ze stropu wyrastają dziesiątki selenitowych żyrandoli z ramionami o długości nawet 5 m. Najciekawiej wyglądają podświetlone, skrzą się wtedy nieziemsko. Nie spodziewałam się, że są aż tak poskręcane i tak kryształowe. Robię im tyle zdjęć, że kończą mi się wszystkie baterie w lampach, łącznie z zapasowymi. Czas wychodzić. Stan na pewno już chłodzi piwo i rozpala grill.

Zrobieni w balony

Po dniu odpoczynku, w czwartek rano znów ruszamy do Lechuguilli. W pierwszej części jaskini czuję się niemal jak weteran: Boulder Falls mam już oswojone, EF Junction wydaje mi się dużo bliżej niż poprzednim razem. Ale teraz idziemy do zupełnie innego odgałęzienia podziemnego labiryntu, tzw. Western Branch – do Tree  House, jednej z wyżej położonych części Lech, oddalonej o cztery godziny od otworu. Trochę zmieniła się też ekipa: Christie zastąpił Mike i jest to jego pierwszy raz. Zadanie dla Mike’a to zmiana lin podejściowych do Tree House, bo poprzednie wiszą tu już jakiś czas. Moja misja to zdjęcia. Ian opisuje jeziorka i pobiera z nich próbki wody do badań laboratoryjnych Diany.

Rejon Tree House jest nieprawdopodobnie bogaty w nacieki: oprócz niezwykle ciekawych brzegów jeziorek moją uwagę na długo zaprzątają metry pozawijanych pasiastych draperii oraz dziesiątki rozsypanych na wapiennej polewie pereł, wielkich prawie jak kurze jajka. Po dwóch godzinach głowa boli mnie od myślenia, gdzie jeszcze zrobić zdjęcia i jak ustawić lampy, żeby jak najlepiej oświetliły te cuda. Gosia pomaga wszystkim po trochu i robi notatki do raportu, który będzie musiała złożyć w parkowym Cave Resource Office.

Kończymy, bo robi się późno, a jeszcze musimy dojść do obozu. Tym razem będzie to biwak w Deep Seas. Atrakcją w tej okolicy jest Lake Louise. Otaczają je nacieki przypominające pęki balonów, które w dolnej części pokrywa skorupa o intensywnej żółtej barwie. To oczywiście związki siarki. Zdradzają one szczególną genezę Lechuguilli.

Geolodzy przypuszczają bowiem, że jaskinia powstała w wyniku rozpuszczania wapieni przez bardzo żrący kwas siarkowy. Ta hipoteza tłumaczyłaby zaskakująco duże rozmiary korytarzy Lechuguilli i pobliskiej Carlsbad Cavern. Ale skąd ten kwas? Otóż w leżących poniżej pokładach ropy naftowej żyły żywiące się nią bakterie. Ich produktem przemiany materii był siarkowodór, który w połączeniu z wodą gruntową dawał właśnie kwas siarkowy.

Na własne oczy

W biurze Stana oglądamy plan Lechuguilli. Zajmuje kilka metrów kwadratowych ściany. Odwiedzone przez nas partie to bardzo skromne fragmenty tego giganta. Odszukuję znane mi już miejsca. Ale jest jeszcze tyle nowych, działających na wyobraźnię nazw: Pearlsian Gulf, Hoodoo Hall, Oasis, Vesuvius, Nirvana, Sugarlands. Chciałabym je wszystkie kiedyś zobaczyć. Jednak moim największym marzeniem jest eksploracja nowych partii jaskini. Wchodzenie do korytarzy, w których nie było jeszcze nikogo. Mierzenie nieznanych dotąd przestrzeni. I fotografowanie nacieków, których nie oglądały jeszcze ludzkie oczy.