W każdym przewodniku przeczytasz, że „Bóg najpierw stworzył Mauritius, wyspę na Oceanie Indyjskim, a dopiero później, na jej podobieństwo – raj. Niestety ten cytat z Marka Twaina jest chyba naciągany. W jego Following the Equator pod datą 18 kwietnia widnieje wpis: Od jednego mieszkańca można się dowiedzieć, że Mauritius był stworzony najpierw, potem był raj. Inny powie, że to wszystko przesada; dwóm głównym wioskom Port Louis i Curepipe brakuje do niebiańskiej perfekcji. Nikt nie mieszka w Port Louis oprócz tych, którzy mieszkają tam z przymusu. Curepipe jest najbardziej mokrym i deszczowym miejscem na świecie. Jaka jest prawda, mam szansę przekonać się osobiście. 
 

Martwy jak dodo

Nie zależało mi na luksusach i hotelowym molochu, z którego nie wystawia się nosa, chciałam poznać codzienne życie na „Maurycym”. Wypożyczyłam samochód i w drogę. Pierwszy przystanek to małe kolonialne miasteczko Mahébourg. Leży po południowej stronie zatoki Vieux Grant Port. Nikt się tu nie spieszy. Na ulicach stare, rozklekotane samochody, domy z blachy falistej, turyści na rowerach, kobiety w sari obok młodych dziewczyn w krótkich koszulkach ledwo zasłaniających brzuch. Od ulicznej handlarki kupuję kiść owoców liczi (20 rupii, ok. 2,5 zł) i smażone kokosowe kulki. Ale jestem też głodna historii tej wyspy.
 

Jako pierwsi do brzegu Mahébourga w XVI w. dopłynęli Portugalczycy. Wtedy Mauritius pojawił się na mapach jako „Dina Arobi”. W 1598 r. zawitali tu Holendrzy i na cześć księcia Maurycego de Nassau nadali wyspie nazwę Mauritius. Holendrom przypisuje się dewastację tych terenów – wycinkę cennych drzew i wytępienie ptaka dodo, który jest symbolem wyspy. Do dziś funkcjonuje tu przysłowie: Dead as a dodo – „Być martwym jak dodo” – znaczy tyle co przeżytek. 
 

Na początku XVIII w. przypłynęli Francuzi i zmienili nazwę na Isle de France. W końcu jednak, na mocy traktatu paryskiego z 1814 r., Isle de France wraz z Rodrigues i Seszelami przeszła w ręce Brytyjczyków. Pamiątką po nich jest nieczynna już linia kolejowa, która kiedyś łączyła Mahébourg ze stolicą, Port Louis. Odwiedzam Muzeum Historii znane również jako Morskie. XVIII-wieczny budynek otaczają maleńkie różnokolorowe kreolskie domki. To idealne miejsce dla tych, którzy oprócz zapierających dech widoków chcą dowiedzieć się czegoś więcej o historii Mauritiusa. Oglądam m.in.: mapy, monety, porcelanę, broń. Bezcennym eksponatem jest dzwon ze statku, który zatonął u północno-wschodnich wybrzeży wyspy w 1744 r. Tragedia zainspirowała Bernardina de St. Pierre’a do napisania noweli Paul i Wirginia, którą można kupić w każdej księgarni czy sklepie. Napoleon Bonaparte nie rozstawał się z tą książką podczas pobytu na Elbie. 
 

Wsiadam do samochodu – zachwyca mnie już nazwa na drogowskazie: Flic-en-Flac. Nieco dalej zatrzymuje mnie widok kobiet w kolorowych spódnicach, które na plaży tańczą segę – narodowy taniec przypominający nieśmiałe zaloty. Kiedyś sega uchodziła za „skrajną prowokację”, dziś pokazy dla turystów są wyjątkowo grzeczne. Patrzę oniemiała. Nigdzie się nie spieszę, mam czas. Wiem tylko, że o świcie chcę być w Tamarinie. Muszę zdążyć przed tłumem turystów, tak jak ja marzących o pływaniu z delfinami. 
 

Wyłuskuję 600 rupii i wsiadam do łódki. Buja niemiłosiernie, mam dość, wpadam w dziwny letarg. Wyrywają mnie z niego okrzyki współpasażerów: „Oh, my God!”. To delfiny! Suną jak szalone. Dwa stadka z maluchami. Dopiero kiedy wskakuję do wody, zdaję sobie sprawę z ich zwinności. Trochę się boję, ale dla tego obrazka jestem w stanie zaryzykować. To być może najpiękniejsze godziny w moim życiu.
 

W końcu przyzwyczajam się do operowania drążkiem zmiany biegów zainstalowanym po lewej stronie. Ruszam do Parku Narodowego Black River Gorges. Największą ich atrakcją są bliźniacze, 83-metrowe wodospady Chamarel. Jestem zachwycona.
 

W drodze powrotnej kręta droga prowadzi mnie do Terre des Couleurs (Kolorowa Ziemia). Nazwa oddaje wszystko – ziemia wygląda tu prawie jak tęcza, mieni się czerwienią, zielenią i żółcią. Geologiczny fenomen powstał w wyniku erozji wulkanicznego popiołu. Kolor fałd ziemi uzależniony jest od wilgotności powietrza, kąta patrzenia i pory dnia. Mam szczęście, że jest dość wcześnie, po zmroku kolory zanikają, ziemia robi się szara.
 

Nie taki nieszczęśliwy przylądek

Malheureux (Nieszczęśliwy Przylądek) jest najbardziej wysuniętą na północ częścią wyspy. Nazwę zawdzięcza rozbitkom, którzy wieki temu stracili tu życie. Stąd podziwiam widok na pobliskie wyspy: Île Plate i Île Ronde z mrocznymi skałami, na których odpoczywają stada białoskrzydłych faetonów. Moją uwagę przyciąga kościółek z czerwonym dachem. Notre Dame Auxiliatrice to mekka zakochanych. „Tak” mówią tu sobie ludzie z całego świata. Jak załatwić sobie wielkie mauritiuskie wesele? Wszystkie informacje można otrzymać mailowo, korespondując z Urzędem Stanu Cywilnego w Port Louis. Na miesiąc przed planowaną uroczystością trzeba dostarczyć urzędnikom przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego na język francuski lub angielski: kserokopię paszportu, aktu urodzenia; a także dwa zdjęcia. Podczas ceremonii wymagana jest obecność dwóch świadków. Przynajmniej dzień przed ceremonią trzeba pofatygować się do stolicy, by u notariusza potwierdzić zgodność dokumentów. Uwaga: ślubów nie udziela się w soboty i niedziele oraz w dni świąteczne. 
 

Dokładnie w połowie drogi między Port Louis i Grand Baie znajdują się fascynujące ogrody Pamplemousse (czyli grejpfrutowe). Wejście do ogrodów zdobi biała żelazna brama, która w 1851 r. wygrała w konkursie ogrodowej architektury w Londynie. Cztery wieki temu był to zwykły warzywniak francuskiego gubernatora Pierre’a Poivre’a, dziś na 37 hektarach można oglądać 800 tys. roślin z całego świata. Kwitnące raz na 40 lat palmy królewskie, palmy talipot – te z kolei kwitną raz na 60 lat, palmy butelkowe, baobaby, święte drzewo hindusów – bo; są tu też drzewa zasadzone osobiście przez Nelsona Mandelę czy Indirę Gandhi. Kiedy myślę o raju, wyobrażam sobie, że wygląda jak Pamplemousse. Żadne zdjęcie nie odda widoku stawu z liliami wodnymi Wiktorii (Victoria Amazonica). Liście zielonych „talerzy” osiągają nawet 2 m średnicy. Manoi, mój przewodnik, mówi, że są na tyle mocne, by utrzymać ciężar kilkuletniego dziecka. Miałam ochotę wskoczyć na jeden i spełnić marzenie z dzieciństwa – płynąć na liściu, jak robiła to w dobranocce Pszczółka Maja. Przy jednym ze stawów urządzono piknik. Choć dwa razy łyknęłam Green Island, upojona jestem raczej widokami niż rumem. 
 

Zna(cz)ki czasu

Stojąc w korku na wjeździe do Port Louis, stolicy wyspy, czuję się prawie jak w Warszawie. Ale warto odcierpieć swoje. Najbardziej kolorową częścią miasta jest dzielnica chińska z meczetem Jummah z 1853 r. Pełno tu sklepów i knajpek, w których można szybko i tanio zjeść. Moim celem jest Blue Penny Museum. Taki „Red Penny” czy „Blue Penny” to już ikony światowej filatelistyki warte miliony dolarów. Chcę zobaczyć te cuda. W tutejszym muzeum zachowały się dwa egzemplarze. Na swoje nieszczęście słyszę fragment rozmowy dwójki Brytyjczyków: „Ale wiesz, że to nie są oryginały”. Niestety to prawda, w gablotach są kopie. Oryginały oddano do konserwacji; dba się tu o nie jak o dzieła wielkich mistrzów. Mimo wszystko szkoda. 
 

Malutkie skrawki papieru z wizerunkiem królowej Wiktorii wyemitowane zostały w 1847 r. jako jedne z pierwszych na świecie, na zlecenie ówczesnego gubernatora Mauritiusa. Wydrukowano 500 sztuk, które miały być wykorzystane na kopertach z zaproszeniami na bal. W dużej części tak się stało. Bez stempli pozostało niewiele. I to one są dziś najcenniejsze. Przede wszystkim jednak płaci się za pomyłkę grawera, niejakiego Josepha Barnarda, który przygotowując matrycę, umieścił na znaczkach napis „Post Office” zamiast „post paid” oznaczający uiszczenie opłaty pocztowej. Takie detale to dla dzisiejszych filatelistów nie lada gratka. W 1981 r. na całym świecie znanych było 27 zachowanych egzemplarzy, do dziś przetrwało 12 sztuk z pierwszej emisji. Tylko cztery nie mają śladów stempla; są częścią zbiorów światowych muzeów oraz prywatnej kolekcji królowej brytyjskiej Elżbiety II. 
 

Ta historia wzbudza we mnie takie emocje, że po wyjściu z muzeum muszę schłodzić się lokalnym piwem Phoenix. Piszę pocztówki do znajomych i starannie przyklejam znaczki z nadrukiem Mauritius Post; po 7 rupii każdy. Może do emerytury zyskają na wartości? Wtedy je sprzedam i przeprowadzę się na Mauritius.