Oprócz słońca były i mgły, i złociejące już liście, i deszcz. Było nieśpieszne bieganie po okolicznych lesistych  wzniesieniach, wśród łąk będących niegdyś ogrodami Łemków oraz przez rzeki,  którymi wciąż przepływają szepty łemkowskich historii. Były wreszcie sesje jogi, które pomagały ukoić zmęczone treningami mięśnie.

Z obozu Tatra Running Women Camp w Beskidzie Niskim wyjechałam naprawdę wzmocniona. Mogłam poczuć tę wielką radość, jaką daje bieganie w otoczeniu natury, przez błoto, po śliskich dnach strumieni i niekiedy stromo pod górę, ale też wśród gorąco dopingujących koleżanek. Doznałam prawdziwego zmęczenia i bólu mięśni z jednoczesnym zachwytem, że się udało, przeżyłam chwilę zadumy w miejscach, gdzie kiedyś stały łemkowskie wioski, podczas odprężających pozycji w jodze po biegu, w trakcie wieczornych dyskusji przy znakomitych, prostych posiłkach wegeteriańskich serwowanych z sercem przez gospodarzy. Dużo emocji, dużo wrażeń, a do tego niewątpliwa poprawa techniki biegowej dzięki fachowemu wsparciu nieocenionej trenerki Magdy” (Monika).

O tym, że Beskid Niski nie jest wcale niski przekonały się uczestniczki obozu Tatra Running Women Camp przebiegając podczas jednego z treningów przewyższenie 900m.n.p.m (uczestniczki zdobyły najwyższy szczyt polskiego Beskidu Niskiego- Lackową, liczący – ba! – 1000m wysokości). Taka deniwelacja to tyle, co wbiec na Kasprowy Wierch z Kuźnic. W Tatrach odbywa się to naturalnie na krótszym niż w Beskidach dystansie. Jeśli natomiast chodzi o możliwość pokonywania technicznych zbiegów i stromych, wymagających podbiegów, to każdy ambitny amator biegania znajdzie tam swój poligon treningowy. Dodatkową, nieznaną w Tatrach, trudnością techniczną jest w Beskidzie Niskim dywan z bukowych liści pokrywający kamienie na szlakach. Taki teren wymaga od biegacza wyjątkowej sprawności i koordynacji ruchowej. Można  tylko spróbować sobie wyobrazić, jak to niegdyś w Tatrach było, zanim górnictwo, hutnictwo i masowy wypas owiec doprowadziły do całkowitej zagłady pierwotnych, bukowych lasów tatrzańskich.

Mimo, że był to obóz biegowy, udało mi się w tym czasie zwolnić” (Agnieszka). Intensywność i dynamika połączone z wyciszeniem i głębokim spokojem – czy takie połączenie jest możliwe?  Cztery wrześniowe dni na obozie biegowo-jogowym pokazały, że tak.  Swystowy Sad to bowiem miejsce magiczne, w którym gospodarzami są, można rzec, otwarte serca właścicieli. Wcale nie tak łatwo o taki typ gościnności w dobie kapitalizmu. Owe serca widać w każdym detalu wnętrz, które gospodarze oferują do spania i na każdym talerzu, na którym serwują wegetariańskie posiłki swoim gościom. „Gość dom - Bóg w dom” nabiera realnego sensu w tamtejszych przestrzeniach.

Swystowy Sad to miejsce zasługujące na osobne słowo. Trafić tu nie tak łatwo. Trzeba dojechać na koniec świata, a następnie skręcić w prawo i z niedowierzaniem pokonać jeszcze kilka kilometrów. Warto przebyć tą drogę, by dać się rozpieszczać łemkowskiej gościnności i doświadczyć na właśnie skórze jak wygląda życie w całkowitej zgodzie z naturą, z dala od zasięgu. Choć brzmi to niezbyt roślinnie, w wegetariańskie dania gospodarze wkładają całe swoje serca. Mam nachalną czasami pamięć do smaków i pasty z orzechów, słonecznika, pierogi czy kalafiorowe devolaie nie dadzą o sobie zapomnieć” (Ala).

Jak na biegowy obóz przystało, nie mogło zabraknąć ćwiczeń dynamizujących i wspierających technikę biegu. To bardzo ważny element, zwłaszcza bo kilkugodzinnym bieganiu po górach.

„Co mi się najbardziej podobało? Ciężko jest wybrać jedną rzecz, ale na pewno bieganie przez potoki. Normalnie bym się na to nie odważyła bo przecież zimno, bo buty się zamoczą. Dodatkowo wideoanaliza techniki biegu była bardzo pomocna, można było zaobserwować swoje błędy i próbować je korygować” (Agnieszka).

Samo bieganie po górach Beskidu Niskiego daje wyjątkowe wrażenie bycia najbliżej przyrody sensu stricte. Przy założeniu, że biegniemy odpowiednio spokojnie, a nasz galopujący oddech i tętno nie oddzielają nas od rzeczywistości wokół, owo wrażenie bycia w symbiozie z przyrodą potęguje się. Na szlaku niemal wcale nie spotyka się turystów, dzięki czemu można wsłuchać się w każdy dźwięk przychodzący z głębi lasu, usłyszeć każdy krok jelenia, który w ten wrześniowy czas samotnie wędruje, świętując czas jelenich godów, czyli rykowisko. Będziemy na pewno wracać w Beskid Niski.

Tekst: Magdalena Derezińska-Osiecka