Szyja jak muszla

Wybija godz. 11 i życie w pałacu żyjącej bogini zamiera. Nikt nie naciska na spust migawki – w tym momencie fotografowanie jest surowo zakazane. Wszystkie oczy skierowane są w górę. W oknie pokazuje się ona. Kumari Dewi. Najważniejsza kobieta dla Newarów, grupy etnicznej zamieszkującej dolinę Katmandu. Ona ma 12 lat. Pojawia się w okienku tylko na kilkanaście sekund, ale większość zebranych i tak uważa to „objawienie” za błogosławieństwo.

Przez czas swojego panowania nie opuszcza pałacu – poza świętami kilka razy w roku. Nie chodzi do szkoły, nie mieszka z rodzicami. Nie może rozmawiać z nieznajomymi. Ma za to wszystkie cechy, które sprawiły, że w wieku czterech lat stała się żywą boginią, czyli Kumari Dewi: nie przechodziła poważnej choroby, ma szyję jak muszla, rzęsy długie jak u krowy, ciało jak drzewo banianu i głos łagodny i czysty jak u kaczki. Matina Shakya, obecna Kumari, będzie żyła w pałacu do czasu pierwszej miesiączki. Wtedy zastąpi ją kolejna wybranka. I choć tradycja jest kontrowersyjna, a organizacje zajmujące się prawami człowieka biją na alarm, to odpowiedź jest jedna: dopóki mieszkają tu Newarowie, na pewno nic się nie zmieni.

Nawet podczas tragicznego w skutkach trzęsienia ziemi w kwietniu zeszłego roku pałac żyjącej bogini, znany jako Kumari Ghar, nie został zniszczony. Dla wielu to kolejny dowód na boskość małej bogini. Choć z licznych zabytków, które znajdują się na tym samym placu Durbar, niewiele pozostało, pałac Kumari stoi jak stał przez kilkaset lat. Nie da się tego powiedzieć o Hanuman Dhoka, jednym z najpiękniejszych pałaców na placu. Dziś jest podtrzymywany belkami, a na jego dziedzińcu można się potknąć o ciągle nienaprawione elementy elewacji z XVIII w. Co swoją drogą daje niepowtarzalną okazję, by przyjrzeć im się z bliska. W ogóle plac Durbar, choć w oczywisty sposób stracił po trzęsieniu, wiele też zyskał: nie ma tu tłumów, które wcześniej potrafiły zasłonić zabytki. Nie ma chaosu, który nie pozwalał często kontemplować świątyń i pałaców.

Niezniszczona została też jedna z najbardziej znanych ulic miasta, znajdująca się tuż obok historycznego placu Durbar. Nawet dziś fajnie jest się przejść uliczką odmieńców (znaną jako Old Freak Street), choć nie ma już tego samego klimatu co w latach 60. i 70., gdy Katmandu leżało na szlaku hipisów. Zafascynowani nepalską kulturą obcokrajowcy osiedlali się na niej i kosztując lokalnych używek, napawali się wolnością, jakiej nie mogli zaznać w swoich krajach. Jednak naciski rządu Stanów Zjednoczonych sprawiły, że władze Nepalu zaczęły deportować obcokrajowców do Indii, co położyło kres wyzwolonej wspólnocie Old Freak Street.

Dziś znajdzie się na niej sporo ciekawych sklepów, znacznie tańszych niż w turystycznej dzielnicy Thamel, która zdetronizowała Old Freak Street. Teraz to na Thamelu częściej słychać angielski niż nepalski. Tu znajduje się większość hoteli, pensjonatów i hosteli. I można kupić wszystko „made in Nepal”. Od butów z filcu, ubrań i podrabianych śpiworów po pashminy, czyli przepiękne szale we wszystkich kolorach i wzorach świata. Ceny są turystyczne, ale nie znaczy, że wysokie. Zwłaszcza po trzęsieniu ziemi sprzedawcy chcą sprzedać towar za jakąkolwiek cenę. Za piękny szal zapłaci się od 10 zł.

Thamel to też sieć wąskich uliczek, nad którymi królują naprędce posklejane linie wysokiego napięcia. Jedną z najbardziej klimatycznych jest ulica Mandala zamknięta dla aut i skuterów. Można więc choć na chwilę odpocząć od typowego dla Katmandu zgiełku. I naładować akumulatory przed dalszym zwiedzaniem. A tego starczy na kilka dobrych dni pobytu w Katmandu.

 

Budda, hindu i natura

Być w stolicy Nepalu i nie pojechać do Swayambhunath, znanej bardziej jako „świątynia małp”, to byłaby wielka strata. Do centralnej stupy, która niestety ucierpiała podczas trzęsienia ziemi, dochodzi się po 365 stopniach. Na dole jest fontanna. Jeżeli trafi się w sam jej środek monetą, podobno można liczyć na fortunę od bogów-małp. Te kilka groszy może więc być najlepszą możliwą inwestycją w czasie tej podróży.

Wokół stupy zbudowane są świątynie i ołtarze, po których z typową dla siebie zwinnością skaczą małpy i chętnie pozują do zdjęć. Czasem nawet zbyt chętnie – bo nie wystarcza im być przed obiektywem. Chcą ten obiektyw zjeść. Mimo to ludzie nauczyli się dzielić z nimi to święte miejsce. I nie zważać na ich psoty nawet w momencie modlitwy. Swayambhunath to bowiem jedno z najważniejszych miejsc pielgrzymek dla buddyjskich Newarów.

Buddyści tybetańscy bardziej cenią inną ogromną stupę w Katmandu – Boudhanath. Znana z wymalowanych wszystkowidzących oczu Buddy straciła całą iglicę podczas trzęsienia ziemi. Obecnie odbudowywana jest pod okiem konserwatorów z UNESCO. W ciągu dnia, by ją zwiedzić, trzeba zapłacić symboliczne 150 rupii (ok. 6 zł). Jeżeli przyjdziemy po godz. 18, zobaczymy to miejsce za darmo i w jego najbardziej mistycznej odsłonie. Nie trzeba do tego być buddystą.

Katmandu jest niezwykle zróżnicowane i tolerancyjne. Tutaj to normalne, że jedna osoba rano idzie do buddyjskiej gompy, po południu modli się do matki natury, a wieczorem udaje się na rytuały hindu. Dlatego duchowym doświadczeniem, nawet dla osób, dla których hinduistyczna kultura jest odległa, będzie wizyta w świątyni Pashupatinath. Tu na stosach ustawianych nad rzeką Bagmati hindusi palą ciała zmarłych. Sama świątynia pozostała niemal nieruszona podczas trzęsienia w 2015 r., jednak nie dało się zapomnieć o jego ofiarach. Po 25 kwietnia palenie ciał odbywało się przez całą dobę przez kilkanaście kolejnych dni. A drewno wykorzystywane do tego było na wykończeniu.

Wizyta tu jest mocnym przeżyciem. Ale przecież za to kocha się Katmandu. Tu wszystko jest intensywne: kolory, smaki, zapachy, ruch uliczny. I gościnność mieszkańców, którzy mimo przeżytej tragedii patrzą do przodu i jak mantrę powtarzają: Jedyne, czego nam brakuje teraz, to turystów. Od czasów zeszłorocznego trzęsienia ziemi liczba przyjezdnych spadła nawet o 70 proc. Choć piękno Katmandu pozostało, hotele, pensjonaty i restauracje świecą pustkami. Stolica Nepalu, wbrew obiegowej opinii, którą utrwalały media po 25 kwietnia, nie leży w gruzach i nie straciła swojego uroku. Za to z pewnością straciła swoje główne źródło dochodu: turystów. Nie ma więc chyba lepszego momentu, by tam pojechać. Jest tanio – ceny spadły o połowę, handlarze gotowi są na bardzo duże upusty, można przebierać w ofertach. Jest magicznie, ale nie tłoczno. A nepalskie namaste rozbrzmiewa z jeszcze większą gościnnością.

 

Tydzień w Katmandu - rachunek 550 zł

Nocleg
2 noce w hotelu Fuji na Thamelu (2x75 zł), 4 noce w hostelu 327 Thamel (sala z sześcioma łóżkami; 4x20 zł)  = 230 zł

Jedzenie
Śniadania na targu, na obiad dhal bhat (narodowe danie) w ulicznej jadłodajni za 8 zł, kolacja w restauracji na Thamelu (ok. 25 zł)  = 250 zł

Transport
Taksówka, ale głównie pieszo = 70 zł

*Ceny ze stycznia 2016 r. Z powodu niestabilnej sytuacji politycznej zmieniają się one z dnia na dzień.

 

Warto wiedzieć

■ Rozrywka

W dzielnicy Thamel działają kluby nocne. Jednym z najmodniejszych teraz, gdzie grają świetne nepalskie zespoły, jest Reggae Bar.

■ Zakupy

Katmandu to raj dla zakupowiczów. Wspaniałe rękodzieło kupi się za (dosłownie) grosze. Szale kosztują od 10 zł, nepalska herbata 3 zł (kupowana w lokalnym sklepie). Tradycyjne noże kukri (kiedyś służyły do podcinania gardeł w czasie wojen), ręcznie robione, od 70 zł w górę.  

■ Sprzęt

Przed przyjazdem do Nepalu nie ma sensu kupować turystycznego. sprzętu. Na miejscu kupi się wszystko, od kuchenek turystycznych po kurtki, śpiwory i karimaty. Są
w znacznie lepszych cenach (nawet 60 proc. tego co u nas). Przy okazji pomaga się Nepalczykom w ponownym stanięciu na nogi.  

 

Julia Lachowicz