Zobacz wszystkie zdjęcia >>>

Ekspedycja Austria to wspólny wyjazd redakcji National Geographic, Focusa oraz blogerów: LosWiaherosObrazki Blondynki, Zapiski ze świata. Przeżyjmy to jeszcze raz!

 

Dzień 1. Warszawa-Linz

Lipiec okazał się być tradycyjnie kapryśny, ale i zachwycający. Deszcz bił o szyby, a słońce zastępowały nam słoneczniki. Jechaliśmy do Linz, czyli do Górnej Austrii. Trasa z Warszawy zajmuje średnio około 10 godzin, my jednak ze względu na pogodę jechaliśmy nieco dłużej. Wyjechaliśmy po 6 rano, dotarliśmy dobrze po osiemnastej. Próbę ogniową świetnie zniosły nasze trzy Hondy. 

Na miejscu wystarczyło sił jedynie na typową austriacką kolację i spacer (w deszczu) po mieście. Od razu w oczy rzucało się fantastycznie podświetlone Muzeum Przyszłości, czyli Ars Electronica Center. Po długiej podróży padliśmy jak muchy.

 

Dzień 2. Zwiedzamy Linz

Leje, ale to nic. W Lizn jest, co robić nawet w czasie deszczu. Stawiamy więc na Ars Electronica Center – tym razem od środka. W takich miejscach jak to, naukowcy wespół z artystami wykuwają naszą przyszłość. Odbyliśmy podróż do wnętrza własnego oka, drukowaliśmy za pomocą drukarki 3D (z ciastoliny w pokoju zabaw dla dzieci). Problem w tym, że po niedawnym przejściu przez salę huraganu Polonia supermaszyna straciła trochę skuteczności – niefortunnym zbiegiem okoliczności rączka się jej urwała…. Wielką atrakcją centrum jest CAVE 3D, czyli „Jaskinia wirtualnej rzeczywistości w trójwymiarze”. Na chwilę z Austrii przenieśliśmy się w kosmos.

Kiedy byliśmy prawie pewni, że miasto Linz w dziedzinie muzealnictwa nie zaskoczy nas już niczym, jak spod ziemi przed nami wyrosła rosła bryła Muzeum Stali. Dzięki ogromnemu zapotrzebowaniu na stal w czasie II wojny światowej ta gałąź przemysłu rozwinęła się tu zdecydowanie szybciej niż inne. Dziś fabryka stali sponsoruje wiele wydarzeń kulturalnych. Być może nie jest to najbardziej imponująca kolekcja, jaką w życiu widzieliśmy, ale z pewnością warto odwiedzić. 

Żeby ochłodzić nieco rozpalone widokiem hutniczej surówki umysły, wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą statkiem pod rzece Dunaj. Zwyczajowo lał deszcz, a temperatura przypominała najlepsze momenty polskiego listopada. Wartka rzeka niosła nas ku nieznanemu, którym okazały się potężne, kolorowe murale przedstawiające np. parę w tanecznym pas.

Linz okazało się Miastem Aniołów. Wspinaliśmy się po drewnianych schodach na wielopiętrową platformę widokową. To zbity z sosnowych desek szlak, wijący się na wysokości czwartego piętra. Jego finałowy odcinek wbija się w patynowany dach świątyni – dla dobra sztuki lokalny proboszcz zgodził się nawet, by wybić w niej pokaźną dziurę.

Wieczorem nastrojowymi piosenkami układała nas do snu gwiazda współczesnego jazzu Diana Krall.  Diana – słowami Louisa Armstronga – zapewniała, że jest w niebie i nic tu nie zmienia fakt, że z nieba od rana leje się deszcz. Przeciwnie – to wymarzona dla niej pogoda, bo przecież w zachodniej Kanadzie, skąd pochodzi, to norma.

Cóż, takie rzeczy tylko w Linzu – dodawali spece od promocji regionu. A nam pozostało jedynie przyznać im rację.

 

Dzień 3. Kierunek: Gmunden

W końcu mieliśmy okazję poobcować nieco z austriacką dzikością. Ta wokół górskiego jeziora Laudachsee w okolicach góry Grunbergu jest wyjątkowo atrakcyjna. Tak zresztą jak i w całej Górnej Austrii. Dziewicza natura, cisza, spokój i niezwykłe widoki sprawiają, że to wymarzone miejsce na rodzinną wycieczkę. Nawet gdy pada.

Zdecydowaliśmy się wypróbować lokalną kolejkę grawitacyjną, czyli sanki z oparciem do jazdy letniej – po metalowym torze. Zjeżdżaliśmy stromo w dół, wrzeszcząc i popiskując. Warto spróbować!

Po powrocie do miasta ruszyliśmy w rejs statkiem na jeziorze Traunsee. Z okien jednostki znakomicie widać było jeden z symboli regionu – XI-wieczny biały zamek Seeschloss Ort.  Stoi on na sztucznej wyspie nieopodal miasteczka Gmunden, które powstało w XII wieku i słynne jest na całą Austrię z wytwarzanej tu ceramiki. 


Za chwilę mieliśmy przekonać się, że życie w Austrii jest jak garnek gotujących się knedli, nigdy nie wiadomo na co się trafi. Raz mięso, innym razem ryba lub szpinak, a zdarzy się i mirabelka.

Z garem knedli – całkiem dosłownie już, nie metaforycznie – spotkaliśmy się po południu. Frau Ingrid Pernkopf, szefowa kuchni w hotelu Grunberg podczas kilkugodzinnego show zaprezentowała nam sztuczki o jakich się Makłowiczom czy innym Pascalom nie śniło. knedlowe ciasto przyrządzała z prostych, ale magicznych składników. Tu podsypała kaszy manny, tam dodała gałki muszkatołowej, zamieszała, przyklepała, zamroziła, a potem czarowała z tego dania proste, acz w swej prostocie genialne. Knedle z mięsem, ze szpinakiem, z rybą, z lokalnym słodkawym serkiem, ze śliwką wreszcie. W rezultacie pochłanialiśmy kolejne potężne michy, popijając miejscowym białym winem. 

Po tym wszystkim należał nam się odpoczynek – w hotelu Schwan, który pamięta pewnie jeszcze Franza Josefa i jego kultowe pekaesy. A nawet jeśli nie, co za różnica. Ducha i tak czuje się tu na każdym kroku. 

 
Dzień 4. Alpy, Alpaki i liny

Jak to jest zadyndać kilkanaście metrów nad ziemią, z widokiem na jezioro? O czym się wtedy myśli? Dlaczego się to robi? Po kolei… Zanim się zadynda, trzeba odpiąć się z linki asekurującej i skoczyć w kilkunastometrową nicość. Leci się w dół z prędkością 70 km/h, a potem jest się katapultowanym gdzieś hen, w przestrzeń. Po osiągnięciu wysokości przelotowej lina ściąga cię w dół i wyrzuca symetrycznie po drugiej stronie monstrualnej huśtawki. I tak dobre kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Wyrzucasz z siebie nagromadzoną obawę – w formie dzikiego wrzasku, który niesie się daleko, daleko po tafli jeziora Atersee (uwielbianego zwłaszcza przez nurków).

Park linowy Hochseilgarten Haining może nie imponuje rozmiarem – wszystko mieści się na niewielkiej polanie – za to zestaw zadań, jaki oferuje jest naprawdę imponujący. Od wspomnianej jurrasic – huśtawki, przez ogromne pale, na które wpierw trzeba się wspiąć, a potem z nich skoczyć (w przepaść, rzez jasna), przez „szczeble kariery” – czyli ogromną drabinę o dość rzadko rozrzuconych szczeblach i ściankę do team buildingu, na którą trzeba się wdrapać zespołowo, uciekając przed wyimaginowanym tsunami.  

Jednak team spirit udało się nam poczuć nieco wcześniej tego dnia – gdy podczas porannej wizyty na farmie alpak w Weyregg wszyscy gromadnie rzucili się do głaskania bardzo miłych w dotyku zwierząt. Co wspólnego mają alpaki z Alpami? Oprócz kilku liter – niewiele. Należy się więc czytelnikowi parę zdań wyjaśnienia. Otóż jest to trawożerny ssak parzystokopytny z rodziny wielbłądowatych. Żyje głównie w Ameryce Południowej, w Peru czy Boliwii –  zgrabnie wyjaśnił nam to pan hodowca. Każda z 26 sztuk, które podziwiać można w Weyregg, ma swoje imię, zwykle włoskie, i darzona jest tu ogromną miłością i szacunkiem. I w przeciwieństwie do wielu towarzyszek z pastwiska, nigdy nie skończy na talerzu – jak to się często dzieje w Peru. W Austrii jest to surowo zabronione. 

Ciekawa jest też sama historia naszego przewodnika i hodowcy alpak, herr Rennera. Zanim zajął się hodowlą, był menedżerem w korporacji zajmującej się handlem butami. W dużym skrócie: zarabiał dużo, czasu miał coraz mniej. Wreszcie poczuł, że stacza się w otchłań choroby psychicznej, wypalenia, depresji. Na szczęście trafił na dobrego lekarza, który poza zwolnieniem dał mu receptę na alpaki. - Kontakt ze zwierzętami naprawdę uzdrawia – polecił. Renner nie miał nic do stracenia. Spróbował i, jak mówi, dziś jest bardzo szczęśliwym człowiekiem.

 

Dzień 5. Hallstatt i kopalnia soli

Wybraliśmy się do Hallstatt, najczęściej fotografowanego miasta w Górnej Austrii, jednego z najpiękniejszych w całych Alpach! To fakt, miasto jak z pocztówki. Położone nad malowniczym jeziorem, z kolorowymi domami przyklejonymi do stromego wzgórza i wodospadem spadającym niemal na dachy. Poza rynkiem punktami orientacyjnymi są tu dwa kościoły: katolicki i protestancki. W tym pierwszym można podziwiać dość osobliwą kolekcję: czaszek podpisanych nazwiskiem i profesją zmarłego. 

Spacerując po rynku można odnieść wrażenie, że przenieśliśmy się gdzieś pod Szanghaj. Dziesiątki ludzi, uzbrojonych w iphony i selfiesticki przemierzają ulice i skwery w poszukiwaniu ciekawych obiektów do sfotografowania. Chichrające nastolatki pozują w najbardziej finezyjnych pozach na tle a to pomnika, a to kolorowej elewacji. 

I nie jest to przypadek. Cztery lata temu w miejscowości Huizhou w prowincji Guangdong otwarto… wierną kopię austriackiego miasta. Wydano na nią blisko miliard dolarów. Od oryginału różni się tym, że układ budynków odtworzono jak w lustrzanym odbiciu. Austriaków nikt nie pytał o zgodę i początkowo wywołało to w regionie oburzenie. Potem skandal udało się przekuć w interes –  dziś chiński Hallstatt 2.0. napędza turystów dla Hallstatt 1.0. i wszyscy są zadowoleni. No, może poza niektórymi Austriakami, którzy narzekają na to, że goście z Azji zaglądają im do mieszkań i ogródków. Fakty są takie, że liczące 799 mieszkańców miasteczko odwiedza rocznie aż milion turystów, w dużej większości z kraju Mao. 

Zanim trafiliśmy do Hallstatt, spędziliśmy trochę czasu w pobliskiej kopalni soli Salzwelten – uważanej za najstarszą w Europie (sól wydobywano tu już 3 tysiące lat temu). Jej wyjątkowość polega na tym, że wydrążona jest nie głęboko pod ziemią a w wysokiej skale, wejście na wysokości 800 m n.p.m. Zwiedzając szyb mogliśmy posłuchać o soli wydobywanej tu przed setkami lat, o ciężkim losie górników i tych, którym – 300 lat temu – ziemia zarwała się nad głową. Jednak najwięcej emocji wzbudziły wyścigi drewnianymi rynnami stromo w dół szybu, a także kończąca wizytę wycieczka kopalnianymi wagonikami. 

Po wyjściu z kopalni warto zatrzymać się na punkcie widokowym zwanym Skywalk, tuż pod wieżą Rudolfsturm. Widok na miasto i jezioro – obłędny.

 

Dzień 6. Koniecznie: rower i kajak

Stało się -  nasz ostatni dzień w Górnej Austrii. Ruszyliśmy na rowery. W jednej z lokalnych wypożyczalni czekały na nas super nowoczesne maszyny, które nawet na kilku większych podjazdach chodziły jak… austriacki zegarek. Na dwóch kółkach pomknęliśmy wyznaczoną ścieżką rowerową dookoła malowniczego jeziora Hallstättersee. Trasa nie jest trudna, nie ma tłumów, są za to fantastyczne alpejskie widoki: strome wzgórza, wodospady i sporo zieleni. Samo Hallstatt podglądane z drugiego brzegu jeziora prezentuje się naprawdę bajkowo. Kolorowe domy przyklejone do zbocza wyglądają z tej perspektywy nierealnie, jak gdyby były makietą, a nie prawdziwym miastem.

Musieliśmy jeszcze jakoś wrócić do centrum. Tą samą drogą? To nie dla nas. Wypożyczyliśmy więc kajaki. W promieniach słońca (w końcu nie musieliśmy narzekać na ich brak) rozglądaliśmy się to na okoliczne góry, to na urocze miasto, próbując zarejestrować w głowie ten krajobraz, by odtwarzać go później, gdy już wrócimy do swoich codziennych obowiązków.

Rekreacja zamieniła się jednak  w sport ekstremalny, gdy za plecami pojawiła się ściana deszczu – co gorsza zmierzająca w naszym kierunku. Zakończona sukcesem ucieczka przed ulewą okazała się gwoździem programu. Taka ta Austria piękna i spokojna, a jednocześnie nieprzewidywalna i ekscytująca.

Na parkingu czekały już na nas Hondy. (Warto dodać, że samochody zaparkowaliśmy przed wjazdem do miasta, ponieważ Hallstatt zamknięte jest dla ruchu samochodowego). Odpaliliśmy silniki i znów przez pola słoneczników pomknęliśmy do Polski. To był nasz „austrian time”. Nasz czas na oddech.

Więcej o Austrii na austria.info

Zobacz GALERIĘ >>>
Zobacz wszystkie FILMY z wyjazdu >>>