Pod koniec lat 60. środowisko polskich taterników poruszył tragiczny wypadek. Grupka wspinaczy wybrała się z Morskiego Oka na Żabiego Mnicha. Nie było to zwykłe wyjście na wspinaczkę, a rodzaj happeningu. Uczestnicy eskapady mieli ze sobą parasol, część zamiast w butach górskich na wibramie szła w sandałach. Nie mieli plecaka, tylko siatkę na zakupy. Wybrali łatwą drogę. Na Żabiego Mnicha nie prowadzi szlak turystyczny, ale naprawdę nie potrzeba żadnych poważnych umiejętności wspinaczkowych, żeby na niego wejść. Wiem, bo byłam tam jako chyba dziesięcio-, może dwunastoletnia dziewczynka.

Pech chciał, że pod jednym ze wspinaczy urwał się wielki blok skalny. Zginął uczestnik wycieczki – Tadeusz Gibiński, w środowisku taternickim znany jako „Teddy”. Takie rzeczy zdarzają się w górach. Kiedy spadasz w dół żlebu z powodu urwanego bloku skalnego, nie ma znaczenia, czy masz na sobie sandały, czy buty górskie, plecak czy siatkę. Nawet czekan zamiast parasola niewiele by mógł pomóc w takiej sytuacji. Poza tym to było w lecie.

Jednak przez to, że do obrywu doszło w czasie wyprawy jawnie jajcarskiej, wykpiwającej w pewnym sensie nabożny stosunek środowiska do majestatu gór, zaczęły się dyskusje, czy wspinacze w ogóle mieli prawo do takiego happeningu. Znana przewodniczka tatrzańska i członkini GOPR-u, niejaka „Kwakwa”, czyli Krystyna Sałyga, potępiła wspinaczy, że zlekceważyli góry, i zasugerowała, że wypadek był za to lekceważenie karą.

Z kolei taternik i redaktor górskich czasopism Józef Nyka bronił kolegów, tłumacząc, że wypadek nie miał nic wspólnego z ich happeningiem, że przytrafił się jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Przypomniał nawet przekornie, że parasol też może należeć do ekwipunku górskiego, czego dowodzić miał katalog ze sprzętem niemieckiej firmy Salewa. W głębokim PRL-u takie przywiezione z Zachodu katalogi polscy wspinacze oglądali jak połączenie Biblii z Baśniami 1001 nocy.

Przypomniałam tę starą historię, żeby pokazać, jak ważna w środowisku wspinaczkowym jest kwestia szacunku dla gór. To podstawowa i do dziś przestrzegana zasada. Góry traktuje się serio. Warto o tym pamiętać, także idąc w góry jako zwykły turysta albo nawet spacerowicz. Można wtedy nie tylko ochronić swoje zdrowie i życie, ale także oszczędzić kłopotu postronnym.

Z tej podstawowej zasady respektu dla gór, szacunku dla ich potęgi i bezwzględnej akceptacji, że są silniejsze i większe niż my, wynika kilka pomniejszych, których także warto przestrzegać.

 

Śpiesz się

Jako dziecko nie mogłam pojąć, dlaczego w górach ciągle jesteśmy w niedoczasie. Nawet w najdłuższe letnie i pogodne dni wychodziliśmy na wycieczki o świcie, tak by na szczycie być nie później niż w południe. Nigdy nie robiliśmy sobie długich przerw. Ot tyle, żeby zjeść, napić się i chwilę odsapnąć. Mój ojciec zawsze powtarzał, że czas w górach jest bezcenny.

Zrozumiałam, co miał na myśli, podczas jednej z wycieczek w okolice tatrzańskiej Hali Gąsienicowej. Koło godz. 12 piękny letni dzień zaczął się niespodziewanie psuć. Myśmy schodzili z jakiegoś szczytu, już nie pamiętam, co to było, może Kościelec, może Świnica, a tłum turystów podchodził dopiero w okolice stawu. Godzinę później lał już deszcz. Strugi wody zacinały prawie poziomo, a wysoko po graniach waliły pioruny. Myśmy sobie spokojnie siedzieli w Murowańcu i kończyli grochówkę. Tymczasem tłum przemoczonych, zziębniętych turystów szturmował coraz bardziej zapchane wejście do schroniska. Patrz, powiedział mój ojciec, to ci, co późno wstają.

Później wielokrotnie przekonywałam się, że w górach dobrze mieć dużo czasu i nie warto go marnować. Nie tylko dlatego, że załamanie pogody następuje zazwyczaj niedługo po południu i warto do tego czasu być już „po trudnościach”, a lawiny raczej nie schodzą rano, a wtedy gdy słońce jest już wysoko.

Także dlatego, że w górach zawsze można się zgubić. Szczególnie w takich górach, gdzie ściśle wytyczone i dokładnie opisane ścieżki nie istnieją. Na przykład w ałtajskiej dolinie Kuczerła. Zgubiliśmy tam drogę i przez kilka godzin błądziliśmy po kamiennych osuwiskach, przedzieraliśmy się nad powalonymi drzewami. Gdybyśmy tego dnia wyszli później, zmierzch zastałby nas w miejscu mało nadającym się na biwak. A tak, wreszcie udało nam się dobrnąć tam, gdzie zaplanowaliśmy.

 

Szykuj się na najgorsze

Czy macie ubezpieczony samochód? A mieszkanie od kradzieży, zalania i pożaru? A polisę na życie? Wielu przynajmniej na jedno z tych pytań odpowie „tak”. Dokładnie takim samym ubezpieczeniem jest mały plecaczek na każdej, nawet najkrótszej górskiej wycieczce.  A w nim wszystko, co pozwoli wam przetrwać, gdy załamie się pogoda albo zgubicie drogę, albo stanie się cokolwiek innego, co uniemożliwi wam szybkie zejście na dół. Np. poślizgniecie się i skręcicie nogę.

Pamiętam wspomnienie polskich wspinaczy z Alp. Zatrzymali się na nocleg w maleńkim schronisku. Jednym z tych blaszanych pudełek, gdzie można schronić się na noc w wysokich partiach gór. Kiedy tam przyszli, po poprzednich biwakujących został na stole stary, suchy i twardy jak kamień kawał chleba. Jeden z nich, niewiele myśląc, otworzył drzwi i ciepnął bochenek daleko, daleko w pustkę. Tej samej nocy rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. Nie było nic widać, trzaskający mróz i śnieg non stop. Trwało to trzy dni. O wyjściu ze schroniska przez ten czas w ogóle nie było mowy. Już pierwszej doby zaczęli z rozrzewnieniem wspominać ten szybujący nad przepaścią czerstwy chleb.

Dlatego nawet w najładniejszy letni dzień biorę dla wszystkich kurtki od deszczu i co najmniej drugą bluzę na zmianę. Dlatego nigdy nie wychodzę w góry bez kanapki albo czekoladowego batonika. Dlatego zawsze mam też przy sobie czołówkę, chociaż przecież nie zakładam, że za każdym razem będę z niej wysyłać alarmowe błyski 6 razy na minutę, co 10 sekund, potem minuta przerwy i znowu.

Z tych samych powodów, nawet jak świetnie znam drogę, którą zamierzam iść, staram się mieć przy sobie mapę lub przynajmniej naładowaną komórkę z GPS-em.

Wątpliwości zawsze warto interpretować na niekorzyść. Czyli po prostu, jak nie wiesz, czy iść dalej, nie idź. Sztuka wycofywania się w porę jest trudna. Gdyby nie była, nie mielibyśmy tragicznych wypadków w Himalajach, ale też i zabłąkanych turystów na drodze do Morskiego Oka. Nie jest przyjemnie rezygnować, gdy szczyt wydaje się na wyciągnięcie ręki. Gdy tyle się już przeszło, a od sukcesu dzieli nas co najwyżej pół godziny. A jednak warto. Żeby osiągnięcie tego celu nie okazało się naszym ostatnim wyczynem w życiu. Niby porzekadło mówi, że lepiej żałować tego, co się zrobiło, niż tego, czego się nie zrobiło. W górach to się jednak nie sprawdza.

Na moją wyobraźnię działa historia Żlebu Drège’a  w zachodniej ścianie Granatów. Jego nazwa pochodzi od nazwiska turysty, który w 1911 r. razem ze swoimi dwiema siostrami udał się na wycieczkę na Orlą Perć. W zejściu zabłądzili i Drège postanowił schodzić na wprost, żlebem. Wydawało mu się, że to najszybsza i najlepsza droga w dół. Nie wziął pod uwagę, że niżej żleb jest podcięty, a jego łagodne, szerokie ściany zmieniają się w stromy komin. Jan spadł i się zabił. A jego mniej odważne siostry, które nie zdecydowały się na schodzenie tą drogą, przeżyły.

A ponieważ w górach wszystko się może zdarzyć, warto, żeby wiedziano, gdzie nas szukać, jeśli sami nie damy rady wrócić. Dla alpinistów są specjalne księgi wyjść w schroniskach. Zawsze, ale to zawsze trzeba się do nich wpisać. Dokładnie odnotować planowaną drogę i przewidywaną godzinę powrotu.

W górach naprawdę nikt z nas nie jest u siebie.  W górach wszyscy jesteśmy w górach. Ale w gościach też przecież można się dobrze bawić.

Ludwika Włodek