W labiryntach zabytkowych uliczek unosi się słodki zapach. Na wystawach piętrzą się góry czekoladek, z okienek sprzedaje się lukrowane gofry. Obok przechadzają się uzbrojeni po zęby żołnierze. Kilka kroków dalej, między kamienicami z początku wieku, wyrasta szkaradny biurowiec. Bruksela to miasto zagadka, ale warto się postarać, aby odkryć jej sekrety.

 

DZIEŃ 1.

Grand Place, miejsce improwizowanych koncertów, oświadczyn, miejskiej choinki, układanych co dwa lata kwiatowych dywanów i największego stężenia selfie sticków w kraju, to ideał placu miejskiego. Prześliczne wielopiętrowe kamienice z historią rzemieślniczych gildii i sławnych mieszkańców pobłyskują złotem dekoracji. Wzrok przyciąga lekko skrzywiona wieża ratusza, ale ja wolę neogotycki Dom Króla. Mieszczące się tam miejskie muzeum przechowuje kolekcję przebrań Manneken Pis, chłopca-fontanny, który od prawie 400 lat sika nieopodal.

Niezależnie od pory ilość turystów na Grand Place przytłacza. Nic dziwnego, że prawdziwe życie zaczyna się w Brukseli nieco dalej. Dwa lata temu bulwar Anspach zamknięto dla ruchu i ta dawniej nieustannie zakorkowana arteria zamieniła się w miejską bawialnię. Na asfalcie postawiono stoły pingpongowe, piaskownice dla dzieci i wielkie drewniane ławy. Latem zamiast hałasu klaksonów słychać muzykę ulicznych grajków i doping przy improwizowanych meczach badmintona, które publiczność obserwuje ze schodów budynku nieczynnej giełdy. Stamtąd można także dojrzeć kamienicę, w której mieści się Beursschouwburg. Niemożliwy do wypowiedzenia! Nieprzewidywalny! W budowie! – głoszą napisy na fasadzie. Beurssch, jak się go w skrócie nazywa, to ambitne centrum kultury i miejsce wystaw, koncertów i spektakli. Na tarasie na dachu można zjeść przyniesiony z domu lunch, wziąć udział w wieczornym grillowaniu, obejrzeć film wyświetlany na ścianie albo tańczyć do rana.

Wychylam się za barierkę, żeby z góry popatrzeć na kolumny portyku giełdy i wieżę ratusza po prawej. Po lewej ciągnie się wąska uliczka, którą uznaje się za najmodniejszą w całej stolicy. Rue Dansaert to zagłębie eleganckich knajpek i butików młodych zdolnych projektantów. Na uwagę zasługuje księgarnia Passa Porta, która organizuje spotkania z pisarzami z całego świata, koktajlbar Życie Jest Piękne i Café Walvis, otwarta od rana do późnej nocy brukselska instytucja. Latem stoliki kawiarni wystawia się tuż nad kanałem, który dzieli centrum od owianej złą sławą dzielnicy Molenbeek. To tam prowadziły szlaki terrorystów odpowiedzialnych za ostatnie zamachy.

Idę brzegiem kanału, obok muralu z wielometrowym hasłem Chrońmy ziemię!, mijam sklepy z modnym dizajnem. Niektóre części Molenbeek zmieniają się jak SoHo w Nowym Jorku czy warszawska Praga: w starych fabrykach urządza się pracownie i muzea, niskie czynsze przyciągają artystów. Jednak wystarczy wejść nieco dalej, by zagłębić się w plątaninę komunalnych bloków, tureckich kebabów i sklepików pełnych przypraw z Maroka.

Dla kontrastu zaglądam później do Dzielnicy Europejskiej. Dziesiątki szklanych biurowców skupionych wokół ronda Schumana – to miasto w mieście, które ożywa dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Mniej oficjalnie bywa tu tylko latem w porze obiadowej, kiedy okoliczne skwery zapełniają się ludźmi. Luzuje się krawaty i zdejmuje marynarki. W okolicy rozbrzmiewają melodyjki wygrywane przez furgonetki z goframi, po które ustawiają się kolejki.

Dzień kończę na placu Flagey, gdzie zawsze coś się dzieje. Latem nad stawem można się opalać, podjadając frytki z okolicznej budki, podobno jedne z najlepszych w mieście. Tłumy ciągną jednak do Café Belga, w której zawsze jest pełno: można trafić na turniej planszówek, koncert albo popróbować piw warzonych w okolicy.

 

DZIEŃ 2.

Rano czas na trochę sztuki. Plac Królewski z konnym pomnikiem Godfryda w centrum, cały w kremowej bieli i stiukach, to punkt wyjścia do zwiedzania miejskich galerii. Gdziekolwiek spojrzeć, kryje się wielka kultura: pałac Bozar, Muzea Królewskie i Muzeum Magritte’a – najsłynniejszego belgijskiego malarza surrealisty. Przez ogród Mont des Arts schodzę w kierunku fantastycznej kamienicy z napisem Old England na fasadzie. Mieści się tu muzeum instrumentów muzycznych projektu ojca belgijskiej secesji Victora Horty. Lubię je także za to, że gdy znuży mnie oglądanie barokowych puzonów, mogę wjechać pozłacaną windą na ostatnie piętro i usiąść w kawiarni ze wspaniałym widokiem.

Ruszam w miasto. Ze ścian kamienic raz po raz spogląda na mnie Lucky Luke. Pojawiają się smerfy w rozmiarze XXL, Asterix i Obelix z brzuchem na pół piętra, ale najwięcej jest Tintina – lokalnego herosa. Belgia, ojczyzna komiksu, szczyci się swoją kulturą obrazkową. W dawnej manufakturze tkanin mieści się muzeum tej dziedziny sztuki. Tym, którym nie uśmiecha się zwiedzanie kolejnej galerii, wystarczą dziesiątki murali rozrzuconych po całym mieście. Szlak Komiksowy prowadzi mnie do starej części miasta Les Marolles. Wśród zakurzonych kamienic i sklepów z antykami co chwilę pojawia się blond czupryna dziennikarza z kreskówki.

Wkrótce wychodzę na plac du Jeu de Balle, gdzie można trafić na prawdziwe skarby. Codziennie działa tam najsłynniejszy w kraju pchli targ. Stragany są wyjątkowo okazałe szczególnie w niedziele, jednak każdego dnia na bruku pojawia się wszystko: od połamanych płyt winylowych, przez stare buty, globusy, poplamione harlequiny i płaszcze modne wiele sezonów temu. Antykwariaty rozrzucone w okolicy sprzedają bardziej okazałe towary. Na wystawach podziwiać można ogromne posągi Buddy, wypchane sowy i kryształowe żyrandole. Dawniej Les Marolles było typową mieszczańską dzielnicą z własnym dialektem brusselleer, teraz czuć tu powiew nowego. Przy głównej ulicy Rue Haute otwierają się modne sklepy i bistra.

Wskakuję do tramwaju i w poszukiwaniu secesji odjeżdżam w stronę St-Gilles. Brukowany plac Parvis de St-Gilles to centrum życia dzielnicy. W czwartkowe przedpołudnia działa tam targ, w wiosenne wieczory skwer zapełnia się stolikami okolicznych knajpek. Odchodzące od Parvis ulice są pełne niezależnych księgarni i portugalskich tawern, niedaleko działa prowadzona przez polską tłumaczkę kocia kawiarnia. Wyburzanie starej zabudowy, plaga belgijskiej stolicy w latach 60. zwana brukselizacją, nie dotarła do St-Gilles i dzielnicy udało się zachować secesyjny urok. Zatrzymuję się przy co drugich drzwiach, podziwiając witraże, klamki z kutego żelaza, freski i złocone framugi. Dłuższy przystanek robię przy Rue Americaine, przed domem Victora Horty uważanego za ojca architektury secesyjnej. Do środka można wejść tylko przez trzy godziny dziennie, ale mimo to warto podróżować przez pół miasta i odstać swoje w kolejce. Od razu po wejściu widać, że całe wnętrze to zachwycające dzieło sztuki: począwszy od klatki schodowej, aż do uroczej łazienki.
Odpoczynku po zachwytach szukam na placu Châtelain. Co środę na plac zjeżdżają foodtrucki i otwierają stragany z warzywami, serami i słodyczami. Brukselczycy ściągają tam po całym dniu pracy. Kiedy zamykają się ostatnie stoiska, tłum przenosi się do okolicznych barów. Zachodzi słońce, z knajpek dookoła dochodzi gwar. Przyglądam się życiu miasta i znów daję się zaskoczyć jego kolejnemu wcieleniu.

 

WARTO WIEDZIEĆ

Zrób to taniej
Zamiast płacić  za bilety, zwiedzaj miasto na rowerze. W Brukseli jest 180 stacji Villo!  i w sumie 2,5 tys. rowerów. 24-godz. dostęp kosztuje 1,60 euro. Uwaga! Na trasie sporo pagórków.

■ Kiedy?
Najprzyjemniej jest wiosną i latem: w maju robi się ciepło i wreszcie przestaje padać. Na wszelki wypadek, niezależnie od pory roku, warto wziąć parasol i kurtkę.  

■ Dojazd i trazport
Wizz Air i Ryanair latają do Charleroi, 70 km od stolicy.  Na brukselskie lotnisko Zaventern z Warszawy latają LOT i Brussels Airlines.

Z lotniska Zaventern do centrum najtaniej dojechać autobusem (linia 12 albo 21,  4,50 euro) albo pociągiem, który zatrzymuje się na stacjach Nord, Central, Midi i Schuman. Z Charleroi na dworzec Midi jeżdżą autobusy Flibco (co pół godz. przez całą dobę, od 8 euro).

W mieście opłaca się zainwestować  w kartę Mobib; 24 godz. – 7,50 euro, 48 godz. – 14 euro plus koszt karty: 5 euro.

■ Nocleg
W Brukseli jest dużo hosteli z cenami na każdą kieszeń. Np.: Meininger Brussels City Center (Quai du Hainut 33, od 70 zł za łóżko). Sleep Well Hostel (23 rue Damier 1000).

■ Jedzenie
Spróbuj frytek smażonych w kaczym tłuszczu w Chez Antoine, w cieniu unijnych instytucji (Place Jourdan 1).  Najlepsze restauracje rybne  są w okolicy placu St Catherine (np. Mer du Nord, Rue Sainte-Catherine 45). Napij się kawy w kawiarni sieci Le Pain Quotidien (np. Rue des Sablons 11).  Tradycyjne belgijskie kanapki warto zjeść w Pistolet Original (Rue Joseph Stevens 24–26).  Gofry z tradycjami: Vitalgaufre (Rue Neuve 23–29), najlepsze są te z kawałkami czekolady i jabłkowo-cynamonowe.  Kolację warto zjeść w typowym belgijskim bistro L’Ultime Atome (Rue Saint-Boniface 14).

■ Zakupy
Koniecznie czekoladki w sklepach sieci Godiva, Leonidas albo Neuhaus. Nieco droższe, ale podobno najlepsze sprzedaje Pierre Marcolini (główny sklep: Place du Grand Sablon 39), który współpracuje z wieloma artystami.

Lokalny specjał, pierniki speculoos, warto kupić w sklepach Maison Dandoy (Rue de Rollebeek 50), w supermarketach można też kupić świetny ciasteczkowy krem na kanapki.

W księgarni Muzeum Komiksu są setki pozycji z całego świata, także stare  i nowe przygody Tintina.

Agnieszka Bielecka