Czubkiem buta zahaczam o coś twardego. Po chwili wydłubuję z ziemi fragment glinianego dzbana. Na rdzawej łupinie garncarz nakreślił rylcem prosty szlaczek. Obracam w palcach ten kawałek wypalonej gliny, mając świadomość, że być może trzymam w ręku kawałek historii sprzed kilku tysięcy lat. Dokładnie takie same naczynia widziałem parę dni wcześniej w muzeum w Heraklionie, stolicy Krety. Identyczne oglądałem na terenie archeologicznym pałacu Knossos. Co prawda gliniane dzbany były na tej wyspie stosowane jeszcze parędziesiąt lat temu, moją łupinkę znalazłem jednak na drodze prowadzącej do Karidi, górskim trakcie ułożonym przez lud minojski zamieszkujący Kretę ponad 4 tys. lat temu.

Minojczycy są jednym z symboli Krety. Przybyli tu prawdopodobnie z Azji Mniejszej i zamieszkiwali wyspę na długo przed pojawieniem się Greków. Ich cywilizacja, pełna pałaców stawianych na szczytach wzniesień, zniknęła ok. XV w. p.n.e. w nie do końca jasnych okolicznościach. Być może przyczyną było tsunami napędzane wybuchem wulkanu na Santorynie – naukowcy wciąż jednak się o to spierają.

Przedgrecki lud swą nazwę zawdzięcza Arthurowi Evansowi, Anglikowi, który ponad sto lat temu w Knossos, kilka kilometrów od Heraklionu, znalazł pozostałości budowli z plątaniną korytarzy i mnóstwem małych pomieszczeń. Badacz uznał ją za labirynt, w którym legendarny król Minos więził Minotaura. Przedstawicieli nieznanej dotychczas cywilizacji nazwał Minojczykami. Jak się później okazało, sami określali się oni prawdopodobnie jako Keftiu. Ilość informacji, które po sobie zostawili, jest jednak na tyle skąpa, że naukowcy w wielu kwestiach rozkładają bezradnie ręce. Nawet sam pałac Knossos pozostaje tematem sporów: czy rzeczywiście był siedzibą królewską? Jego ogrom na to wskazuje, zamurowane pomieszczenia oraz umiejscowienie największych izb w podziemiach rodzą jednak wątpliwości (czy którykolwiek król wybrałby na swoją komnatę piwnicę?).

Keftiu stawiali kilkupiętrowe gmachy wsparte na drewnianych, pękatych niczym nogi słonia kolumnach. Oblepiali ściany barwnymi freskami pełnymi delfinów i baraszkujących małp oraz śmigali łodziami ze śmiałością pozwalającą trzymać im w szachu pół Morza Śródziemnego. Nie budowali murów obronnych, nie pozostawili po sobie bohaterskich epopei ani rzeźb wojowników. Malowali za to wizerunki kobiet o obnażonych piersiach i oddawali się dziwacznym akrobacjom nad grzbietami bydła, których zdaniem dzisiejszych torreadorów za nic w świecie nie da się wykonać, nie łamiąc sobie przy tym karku.

Gdy wieczorem pokazuję mojej gospodyni w pensjonacie łupinkę znalezioną na drodze, uśmiecha się.

Na Krecie nieustannie wygrzebujemy ślady przeszłości – wyjaśnia. – Podczas budowania domów niemal zawsze trafia się tu na pozostałości antycznego świata. Trudno tego uniknąć. Zwykle je zasypujemy – zgłoszenie znaleziska archeologom, przy greckiej biurokracji, wstrzymałoby budowę na kilkadziesiąt lat.

 

Kilka kropel Krety

Przyjmując ponad 3 mln turystów rocznie, Kreta – mająca zaledwie ok. 600 tys. mieszkańców – w zadziwiający sposób pozostaje odporna na pojawiające się z przybyszami zmiany. Z początku trudno to dostrzec, północne wybrzeże, na którym lądują samoloty, oddane jest bowiem na potrzeby obcokrajowców. Plaże są zatłoczone, a ciąg hoteli oraz miejscowości pogrążone w jarmarcznej rozrywce sprawiają nieco przygnębiające wrażenie.

Wystarczy jednak przemierzyć ulice Heraklionu lub Chanii, by dostrzec, że miasta te – mimo ogromnej ilości turystów – żyją własnym rytmem, skupione na codziennych sprawach. A wyprawa na południową część Krety lub w jej centralne rejony przenosi nas momentalnie w inną rzeczywistość. W zapachu pinii, eukaliptusów i rozmarynu czas gęstnieje, a spędzenie kilku godzin nad filiżanką kawy przestaje być nagle marnotrawieniem dnia.