Kilka lat temu z wypiekami na twarzy śledziłam bloga Sashy Martin Global Table Adventure. Sasha co tydzień gotowała potrawy innej kuchni. Przez świat przegryzała się alfabetycznie – zaczęła od Afganistanu, skończyła na Zimbabwe. Zajęło jej to cztery lata, ale nie ruszając się z domu, spróbowała potraw z każdego kraju na świecie: zupy z orzeszków ziemnych z Boliwii, słonej herbaty z Kazachstanu, krewetek na ostro w kokosowej panierce z Papui-Nowej Gwinei i ryb w liściach bananowca z Konga. Byłam pod wrażeniem jej determinacji i prostego pomysłu: skoro ja nie mogę pojechać w świat, niech świat przyjedzie do mnie.

To jedno podejście. Bo przecież są i tacy, którzy podróżują tylko dla jedzenia. Wakacje planują według kategorii: najrzadsze, najdroższe, najdziwniejsze, najlepsze. Odwiedzają Tim Ho Wan – najtańszą restaurację z gwiazdką Michelina w Hongkongu albo Osterię Francescanę – pierwszą na liście San Pellegrino. Próbują dostać się na listę szczęśliwców, którzy zjedzą u Damona Baehrela (miejsca są zarezerwowane do 2025 r.). Albo jadą do Belgii w sezonie na młode pędy chmielu (są tak rzadkie, że kilogram potrafi kosztować 1 tys. euro).

Ja plasuję się pośrodku. Wiadomo, że różne dania i popitki do nich smakują najlepiej tam, gdzie je wymyślono, jednak są takie potrawy, których warto spróbować – nawet jeśli nie możemy pojechać do kraju ich pochodzenia.

Oto mój subiektywny przegląd tego, czego warto spróbować choć raz w życiu >>>