Zaniemówiłam z wrażenia, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Voortrekker Monument. Poraziła mnie jego wielkość i niezwykła cisza. Ze ścian patrzyły na mnie kamienne oczy dawnych wędrowców. Tablice Pamięci są największą marmurową płaskorzeźbą na świecie. Przedstawiają wydarzenia od wyruszenia Burów z Kolonii Przylądkowej w 1835 r. do podpisania Konwencji Rzeki Sand w 1852 r., która gwarantowała Burom własne niepodległe państwo.

Nad głową miałam okienko, przez które wpadało słoneczne światło. Poniżej z gęstego mroku wyłaniał się kamienny sarkofag – cenotaf, pusty symboliczny grobowiec. Serce Pomnika Voortrekkerów. Od dnia, w którym Andries Pretorius Bogu i Burom ślubował, że taki pomnik-świątynia powstanie, do czasu, kiedy gigantyczny sześciobok wyrósł na południe od Pretorii, minęło niemal sto lat. Pretorii, czyli stolicy Południowej Afryki – nazwanej tak na cześć Pretoriusa właśnie. Jego gigantyczny posąg umieszczono na jednym z rogów monumentu. Podobnie jak Pieta Retiefa czy Hendrika Potgietera. To od nich, ale też od tysięcy wędrowców przemierzających afrykański Weld zaczęła się ta historia. W niewielkim muzeum oglądałam zdjęcia trekerów, przedmioty, których używali na co dzień. Dziecięce ubranka, miski, broń, fragmenty wozów, egzemplarze Biblii – układały się w mozaikę życia i wiary wędrowców.

Utracony raj

Droga, która współcześnie, z postojami na safari i zwiedzaniem, zajmuje niespełna tydzień, XIX-wiecznym wędrowcom zajęła trzy lata. 1500 km dzieli Pretorię od Kapsztadu, pierwszej burskiej „stolicy” położonej u podnóża góry wznoszącej się nad rozległą zatoką. Przez stulecia była punktem wyznaczającym morskie szlaki. Nazwano ją Górą Stołową ze względu na ścięty jakby nożem wierzchołek. To właśnie u jej stóp Jan van Riebeeck – przedstawiciel Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej – w 1652 r. postanowił założyć bazę zaopatrzeniową dla handlowych statków płynących szlakiem do Indii i Batawii, czyli współczesnej Indonezji. Podczas 10-letniego sprawowania rządów w kolonii przez Riebeecka wyrosła strażnica, osada i warzywny ogród, z którego plony trafiały do kambuzów handlowych karaweli. W porcie cumowały nie tylko handlowe okręty, ale też przybijały statki z osadnikami. Schodzący na ląd marzyli o skrawku własnej ziemi, która mogłaby wyżywić ich rodziny, a na którą w rodzinnych Niderlandach nie mieli szans. Tu ziemi nie brakowało, urodzajnej i przyjaznej. Z czasem wprowadzono prawo mówiące o tym, że każdy osadnik może mieć tyle ziemi, ile od wschodu do zachodu słońca zdoła objechać na koniu. Kapsztad urósł do rangi jednego z największych i najbogatszych portów kolonialnych, wokół miasta powstawały kolejne farmy i miasteczka. Choćby Stellenbosh z okalającymi je winnicami. Uniwersyteckie miasteczko z uroczymi zaułkami, placami, alejami. Dojrzewające w słońcu winogrona i… pola słoneczników nieodparcie przywodziły mi na myśl europejskie miasteczka. Podobnie jak chłodna bryza znad oceanu. Siedemnastowieczni przybysze musieli się tu czuć jak w raju. Tym bardziej że uprawą ziemi… zarządzali. Na farmach pracowali niewolnicy: Mężczyzn, będących obywatelami tego kraju, rzadko widuje się na zewnątrz. Zazwyczaj przesiadują w domu, roznegliżowani, spędzając czas na paleniu tytoniu i wałęsaniu się z pokoju do pokoju. Po obiedzie zażywają drzemkę indyjskim zwyczajem, a wieczorem grają partyjkę kart. Nie będąc amatorami lektury, są bardzo nieoświeceni i niewiele wiedzą nawet o tym, co się dzieje w innych częściach świata... – pisał w swojej relacji holenderski admirał Stavorinus. Tymczasem właśnie w tych „innych częściach świata” zapadły decyzje, które na zawsze zmieniły historię Republiki Południowej Afryki i Burów. Wojny napoleońskie wbrew naszym wyobrażeniom nie dotyczyły tylko Europy. Objęły cały „zglobalizowany” już wówczas świat. I tak w 1806 r. brytyjska flota zajęła Kapsztad, strategiczny punkt na kolonialnej mapie świata. Po kongresie wiedeńskim w 1815 r. Anglicy… odkupili od Holendrów Kolonię Przylądkową. Wraz z Burami oczywiście.


 

Jadą wozy

Nowa administracja oznaczała nowe prawa – zniesienie religii państwowej, jaką był kalwinizm, wprowadzenie obowiązkowego języka angielskiego do szkół i w końcu w 1833 r. zniesienie niewolnictwa. Tego było Burom zbyt wiele. Język, który dziś jest przedmiotem badań naukowych, bo afrikaans jest najbliższy XVI-wiecznemu holenderskiemu, oraz religia były podstawą ich tożsamości. Niewolnictwo zaś podstawą ekonomicznego bytu i dostatniego życia. Mieli wprawdzie przyznane odszkodowania za wyzwolonych niewolników, ale po pierwsze, by je otrzymać, należało… udać się do Anglii, co było w zasadzie nierealne, a po drugie Burowie wyliczyli, że proponowane im kwoty pokrywają najwyżej jedną trzecią poniesionych strat. Opuszczamy kolonię w pełnym przekonaniu, że rząd angielski (…) pozwoli nam rządzić się samym bez swojej ingerencji – stwierdził Piet Retief, który stanął na czele jednej z grup wędrowców. Przez dwa lata Burowie zastanawiali się nad przyszłością. Wybór był desperacki. Za granicami kolonii roztaczał się obcy świat i czaiły nieznane niebezpieczeństwa. Kiedy Burowie całymi rodzinami i z całym dobytkiem wyruszali w drogę, wnętrze Afryki nie było jeszcze znane. Czasy myśliwych, safari i wielkich odkryć miały dopiero nadejść. Wędrowcy byli więc prawdziwymi pionierami. Nazwali sami siebie trekerami i dzięki nim słowo „trek” weszło do światowego języka. Mamy wyprawy trekingowe i trekingowe buty. Tymczasem owo słówko w języku afrikaans z podróżowaniem i trudnymi wyprawami nie ma nic wspólnego. Oznacza po prostu „ciągnąć”. Trek polegał bowiem na ciągnięciu wozów. Przez woły, a czasem przez ludzi. Wozów okrytych płótnem, z drewnianymi kołami wzmacnianymi metalem. Wozów, które stały się na długie lata domami, a na wieki symbolem kształtującym tożsamość Republiki Południowej Afryki.

Smocze łzy

Ja, w przeciwieństwie do XIX-wiecznych wędrowców, wiedziałam, co mnie czeka w drodze. Teoretycznie… Kiedy bowiem zobaczyłam Drakensberge, czyli Góry Smocze, mina mi zrzedła. Smoczymi nazwano je dlatego, że całe pasmo z oddali wygląda jak… ogon smoka. Z gigantycznymi skalistymi wypustkami, łuskami rozpadlin, zdradliwymi zakamarkami, gdzie o choćby kropli wody nie ma co marzyć. Z pewną dumą, a jednocześnie z zabobonnym niemal lękiem południowoafrykańscy przewodnicy mówią, że zimą w tych górach pada śnieg.

Trekerzy dotarli do nich zimą. Wierzyli, że za ich łańcuchem kryje się ziemia obiecana. Grupie dowodzonej przez Hendrika Potgietera drogę zagrodziła rzeka. Zdecydowali, że kobiety i dzieci zostaną w obozie na skarpie nad rzeką pod opieką nielicznych mężczyzn, a reszta wyruszy poszukać przeprawy. Niemal natychmiast wyprzężono zwierzęta, a wozy ustawiono w lager – obronny czworobok. Dla afrykańskich plemion taka „fortyfikacja” była niemal nie do zdobycia. Kobiety wypakowały woreczki z nasionami. Ziemia została zaorana. Takie „przerwy w podróży” były znakomitą okazją do uzupełniania zapasów. Warzono piwo z prosa i jęczmienia. Wlewano do beczek, które podczas podróży były balastem gwarantującym stabilność wozów. Łatano porwane płachty pełniące funkcję dachu nad głową. Życie w obozie kwitło i z każdym mijającym dniem nabrzmiewało niepokojem. A w końcu smutkiem, bo wszyscy stracili wiarę w to, że zwiadowcy kiedykolwiek wrócą. Postanowili bez nich ruszyć w dalszą drogę. Rzekę, nad którą stał obóz, nazwali Treur – rzeką smutku. Jakaż była radość i zdumienie, kiedy kilka dni później nad inną małą rzeczką spotkali wracających z dobrymi wieściami zwiadowców. Rzekę nazwano więc Blyde – rzeką szczęścia. I rzeczywiście szczęście przyniosła lata później… poszukiwaczom złota. Pilgrims Rest za sprawą bogatego złoża stało się ich stolicą. W tutejszym muzeum ze zdumieniem oglądałam dyplom dla… płukaczy złota ze Złotoryi. W Pilgrims Rest nadal bowiem odbywają się konkursy poszukiwaczy tego kruszcu. Dla sportu. Złoża bowiem dawno się skończyły, poza tym te najbogatsze odkryto w Gautengu – krainie, która stała się dla Burów ziemią obiecaną.

Jednak by ją zdobyć, nie tylko trzeba było przeprawić się przez góry Drakensberge. Za nimi faktycznie rozciągają się żyzne pastwiska. Te jednak w czasach, kiedy zobaczyli je trekerzy, należały do Zulusów. Wędrowcy nie chcieli wojny. Ziemię chcieli po prostu kupić. Piet Retief spodziewał się trudnych negocjacji z zuluskim królem – Dingaanem. Gotów był na wiele ustępstw, nawet to, że przed wejściem do stolicy – uMgungundlovu – zgodził się zostawić broń. Takie były zuluskie prawa.

uMgungundlovu było gigantycznym „miastem”. Tworzyły go tysiące okrągłych glinianych chat krytych trawą. Zaledwie kilka z nich zostało zrekonstruowanych. Dlatego współczesne uMgungundlovu jest puste i ciche. Ma jedynie dawać pojęcie, jak mogła wyglądać stolica zuluskiego króla, który był bratem słynnego Czaki. – Pochyl głowę – przestrzegał przewodnik, kiedy chciałam wejść do jednej z chat. Nie musiał mówić. Wejście było tak niskie, że nie sposób było postąpić inaczej.

Dingaan jak ognia bał się skrytobójców. W końcu on sam osobiście zabił swojego brata Czakę i przejął tron. Drzwi musiały być niskie, bo ktoś przygięty do ziemi nie może od progu zaatakować. Piet Retief nie znał jednak historii Zulusów. Propozycja króla bardzo go ucieszyła. Nie chciał pieniędzy. Oczekiwał jedynie, że biali przybysze odzyskają bydło skradzione przez jedno z niezależnych plemion, którego zuluska armia przez wiele miesięcy odzyskać nie mogła. Sprawa okazała się najprostsza na świecie, Retief użył podstępu, uwięził wodza i Dingaanowi upragnione bydło przyprowadził.


Rogi byka

Retief miał gotową umowę kupna upragnionej ziemi. Dingaan potwierdził ją własnoręcznie, stawiając krzyżyk. By uczcić zwycięstwo, urządził ucztę. Siedemdziesięciu Burów, którzy towarzyszyli Retiefowi, zostawiło jak zwykle broń przed wejściem do stolicy. Dwa dni trwały przygotowania i nic nie zaniepokoiło przybyszów. Na uczcie zostali, bo… nie chcieli króla obrazić. Mieli być przecież sąsiadami. Zapach pieczonego mięsa i warzonego piwa wypełniał uMgungundlovu. Wystrojeni mieszkańcy zebrali się na głównym placu. Król siedział na honorowym miejscu, obok niego Retief. Zabrzmiały piszczałki i bębny. Kiedy pojawili się tancerze, król nagle krzyknął: „Zabijcie obcych!”. Tancerze chwycili ukrytą pod piaskiem broń – krótkie włócznie służące do zabijania wrogów. Ale Burów czekała inna śmierć. Wyprowadzono ich za miasto i jednego po drugim zatłuczono drewnianymi pałkami. Ostatni zginął Retief. Dingaan chciał, żeby ten widział, jak umierają jego towarzysze i kilkunastoletni syn. Z serca i wątroby dowódcy kazał zrobić amulety. Wysłał swoich żołnierzy, by zabili wszystkich białych w granicach królestwa. Przypieczętował los kobiet i dzieci zostawionych w obozach w pobliżu uMgungundlovu. Jego wojownicy, którym okrucieństwo Czaki wpoiło posłuszeństwo, nikogo nie zostawili żywym.

O tragedii dowiedziały się inne grupy burskich osadników. Pierwsza karna wyprawa przeciwko Dingaanowi skończyła się klęską. Wymyślona przez Czakę taktyka „rogów byka”, czyli oskrzydlającego ataku, zaskoczyła Burów.

Krew za krew
Spodziewałam się wielkiego mauzoleum. Tymczasem grób Pieta Retiefa i jego towarzyszy jest niepozorną mogiłą na wzgórzu nieopodal uMgungundlovu. Zmierzający na karną wyprawę przeciwko Zulusom Burowie znaleźli zmasakrowane ciała właśnie w tym miejscu. Ciało Retiefa poznali, gdyż miał przy sobie umowę, w której Dingaan dawał mu prawo do ziemi. Zgodnie z tradycją król Zulusów ciała wrogów zostawił na pożarcie zwierzętom, by ich dusze błąkały się na wieki. Kolejnym zaskoczeniem był pomnik nad Krwawą Rzeką. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom – widziałam najprawdziwszy burski lager. Ustawione w czworobok 64 wozy. Na dyszlach kołyszące się lampy naftowe. Opodal niemrawo płynąca rzeka. Dopiero z bliska widać, że wozy... wykuto z metalu. Wszystko wygląda dokładnie tak jak 16 grudnia 1838 r. Od śmierci Pieta Retiefa minęło 10 miesięcy. Kolejną wyprawą przeciwko Zulusom dowodził Andries Pretorius. Dingaan wysłał mu na spotkanie armię liczącą nawet 20 tys. ludzi. Zulusi byli bardzo blisko. Pretorius wiedział, że będzie musiał się bronić. Znał zuluską taktykę oskrzydlającą – rogi byka. Dlatego lager ustawił w zakolu rzeki. Nazywano ją Ncome – świętą. Liczebna przewaga Zulusów szanse na zwycięstwo dawała marne. Gdyby oblężenie trwało choćby kilka dni, Burowie poddaliby się bez walki. Ale zuluscy dowódcy zarządzili atak, nie bacząc na przerażenie swoich żołnierzy. Ci przez całą noc wpatrywali się w światło naftowych lamp. Uznali, że to dusze zabitych, którzy wrócili, by się zemścić. Zabobonny strach paraliżował wojowników. Ze względu na zakole rzeki taktyki rogów byka zastosować się nie dało. W otwartym polu spustoszenie wśród Zulusów siały salwy z okrętowych działek. Ładowane gwoździami i szkłem zadziałały jak odłamkowe pociski. Andreas Pretorius po każdej salwie wypuszczał na pole bitwy jeźdźców, którzy dopełniali dzieła zniszczenia. Bilans całodziennej batalii: ocaleli wszyscy Burowie, Zulusów zostało zabitych około 12 tys. Od krwi wojowników rzeka zabarwiła się na czerwono, dlatego nazwano ją Krwawą. Na jej dwóch brzegach znajdują się dwa muzea. Jedno poświęcone Burom, a drugie Zulusom. To drugie w niewielkim baraku. Ani w jednym, ani w drugim nie znalazłam wytłumaczenia tego, co stało się w uMgungundlovu. W tym drugim poznałam za to dalsze losy Dingaana. Na rozstrzygnięcie bitwy czekał w swojej stolicy. Kiedy przyszła wiadomość o przegranej, uciekł do Suazi. Tam zginął z ręki… skrytobójcy. Nowy król spalił stolicę. Z Andriesem Pretoriusem, który w kilka dni po zwycięstwie był już w uMgungundlovu, zawarł pokój.

Przymierze czy pojednanie?
Andries Pretorius i 460 dowodzonych przez niego Burów przysięgli przed Bogiem, że jeśli zwyciężą, zbudują świątynię, a o dniu bitwy pamiętać będą następne pokolenia. Najpierw jednak na swojej ziemi obiecanej Burowie zbudowali miasto. Na cześć Pretoriusa zostało nazwane Pretorią. W najstarszej jego części zdumiały mnie… najszersze w mieście aleje. Zgodnie z założeniem musiały być bowiem takie, by mógł na nich swobodnie zawrócić trekerski wóz zaprzężony w sześć wołów. W tej scenerii stoi dom muzeum prezydenta Paulusa Krugera. To jemu Republika Południowej Afryki zawdzięcza pierwszy park narodowy i złote krugerrandy. Sam przeżył Wielki Trek. I to on zdecydował, że 16 grudnia stanie się świętem narodowym – Dniem Przymierza. Jednak na budowę „świątyni”, czyli Voortrekker Monument, Republika Południowej Afryki czekała do 1937 r. Wzorem dla architekta stały się egipskie grobowce w Karnaku i Tebach. Ideą – światło prowadzące kolejne pokolenia. Pierwsze obchody Dnia Przymierza inaugurowały prawnuczki Pretoriusa, Retiefa i Potgietera.

Kiedy 16 grudnia usiłowałam znaleźć miejsce na parkingu pod pomnikiem, miałam wrażenie, że trafiłam w zupełnie inne miejsce niż kilka dni wcześniej. Setki samochodów i rzeka ludzi płynących po schodach prowadzących do monumentu. Wszyscy ubrani odświętnie. Białe koszule, skórzane spodnie, bufiaste rękawy i pieczołowicie zaplecione jasne warkocze zwieńczone wstążkami. Przez kilka godzin wsłuchiwałam się w melodię psalmów i języka afrikaans, w którym były śpiewane. Cisza tysięcy oddechów zapadła, kiedy w południe promień słońca padł na symboliczny sarkofag i napis: „Dla Ciebie, Południowa Afryko”. Kiedy po południu kupowałam w kiosku biltong – paski suszonego mięsa, które dla trekerów były codziennym pożywieniem, a dla mnie stały się smakiem historii, jaką przeżywałam w Republice Południowej Afryki – spojrzałam na nagłówki gazet. „Święto pojednania” – tak od czasu zniesienia apartheidu nazywa się 16 grudnia. Zdziwiłam się.


 

Sangoma, czyli tradycyjni uzdrawiacze. Trekerzy przemierzający na początku XIX w. afrykański kontynent wkraczali w nieznaną im kulturę (Fot. Czarny Kot) Kapsztad widziany z Góry Stołowej, która jest symbolem tego miasta (Fot. Czarny Kot) Voortrekker Monument koło Pretorii ma 40 m wysokości (Fot. Getty Images/FPM) Kanion rzeki Blyde – rzeki szczęścia. Nad nią Burowie spotkali swoich wywiadowców, całych i zdrowych (Fot. BE&W) W czasach Wielkiego Treku Afryka obfitowała w zwierzynę. Teraz jest ona chroniona w parkach narodowych, m.in. w Addo Elephant National Park (Fot. Walter Bibikow/DanitaDelimont/ONS) Kapsztad, drugie pod względem liczby mieszkańców miasto RPA, wyrósł nad Zatoką Stołową, u stóp góry o takiej samej nazwie (Fot. Martino Lombezzi/Contrasto/East News)

Burowie 1652 r.  - powstanie pierwszej holenderskiej stacji zaopatrzeniowej na Przylądku Dobrej Nadziei. Początek osadnictwa europejskiego w Afryce Południowej 1655 r.
początek potopu szwedzkiego w Polsce 1666 r. wielki pożar Londynu, w wyniku którego całe miasto spłonęło 1683r. odsiecz wiedeńska pod buławą Jana III Sobieskiego 1703r.  car Rosji Piotr Wielki zakłada Petersburg 1789r. wybuch rewolucji francuskiej 1795r. pojawienie się na Przylądku Dobrej Nadziei Brytyjczyków, którzy zaczynają przejmować tamtejsze tereny 1830r. powstanie listopadowe 1835r. początek Wielkiego Treku – emigracji Burów z Kolonii Przylądkowej (tzw. Pierwszy Trek). Emigranci wyruszają na wschód w poszukiwaniu ziemi do osiedlenia się 1838 r.  wojna bursko-zuluska 1843r. zaanektowanie przez Anglików krótko istniejącej republiki Burów w Natalu. Początek „Drugiego Treku” 1852r. Anglicy uznają niepodległość Burów w Transwalu 1854r. Burowie zakładają Wolne Państwo Orania No to w drogę:  

 

INFO
■ Powierzchnia: ponad 1,2 mln km².
■ Ludność: ponad 48,6 mln.
■ Język: 11 języków urzędowych (najwięcej na świecie jak na jeden kraj): angielski, afrikaans, zulu, swati, ndebele, sesotho, pedi, xitsonga, setswana, tshivenda, xhosa. Angielski jest w powszechnym użyciu.
■ Waluta: rand (ZAR);

  KIEDY

■ Lato, deszczowe i gorące, trwa od listopada do marca, zima – od maja do lipca. W górach może wtedy prószyć śnieg. Ze względu na zimny Prąd Benguelski w zachodniej części RPA deszcz rzadko pada nawet latem. Wyjątkowy jest także południowy kraniec kontynentu – tzw. obszar opadów zimowych. Najlepsza pora na obserwowanie zwierząt to maj i czerwiec, kiedy busz jest już suchy i zwierzaki gromadzą się przy wodopojach. W grudniu i styczniu, kiedy jest najbardziej gorąco, w RPA trwają wakacje – w kurortach bywa wówczas tłoczno.

  WIZA
■ Do 30 dni nie jest wymagana.

 DOJAZD
■ Z Amsterdamu, Paryża, Londynu czy Monachium są połączenia do Kapsztadu, Durbanu, Johannesburga. South African Airways latają do Londynu i Monachium. Cena przelotu ok. 3,5 tys. zł.

 KOMUNIKACJA
■ Pociągi, samoloty, autobusy komunikacji publicznej, samochody z wypożyczalni, lokalne biura podróży. Wybór zależy od czasu, jakim dysponujemy.

  BEZPIECZEŃSTWO
■ RPA uchodzi za kraj niebezpieczny. Turyści, nie częściej niż w innych miejscach na świecie, są celem ataków. Niebezpieczne jest samotnie zapuszczać się, szczególnie po zmroku, do townshipów – czyli dzielnic przeznaczonych do czasów zniesienia apartheidu dla ludności nie-białej. Na drogach obowiązuje zasada, żeby nie zatrzymywać się byle gdzie i nie zabierać autostopowiczów.

WARTO WIEDZIEĆ
■ W czasach apartheidu były wyznaczone tzw. bantustany, czyli terytoria plemienne. Do dziś widać różnice zarówno pod względem infrastruktury, rozwoju, jak i obyczajów czy kuchni.
■ Zulusi mają szczególne miejsce w historii RPA. Świat poznał ich dzięki królowi Czace, zwanemu Napoleonem Afryki. Do dziś król Zulusów jest jedynym z plemiennych władców, który ma miejsce w konstytucji RPA.
■ Sieć telefonii komórkowej obejmuje nawet najbardziej niedostępne części kraju. Komórki można wypożyczyć na międzynarodowych lotniskach. Taką usługę oferują też, w pakiecie, niektóre wypożyczalnie samochodów. W miastach działa sieć wi-fi.  ZDROWIE
■ W północno-wschodniej części RPA są rejony zagrożone malarią. Wybierając się szczególnie na długie piesze wycieczki, obozując pod namiotami, warto zabezpieczyć się przed tą chorobą. Stosowne specyfiki poleci lekarz medycyny tropikalnej.
■ Szczepienia nie są wymagane. Picie wody z górskich źródeł ze względu na nieliczne wprawdzie, lecz jednak przypadki motylicy nie wchodzi w grę! Najbezpieczniejsza jest woda butelkowana.
■ RPA od lat zmaga się z epidemią AIDS. Na granicach, w supermarketach i aptekach rozdawane są prezerwatywy.

POCZUJ KLIMAT
■ Do poczytania: Michał Leśniewski – Afrykanie, Burowie, Brytyjczycy. Studium wzajemnych relacji 1795–1854.


WWW
www.southafrica.net/za/en/landing/visitor-home – informacja turystyczna

3 sposoby na republikę południowej Afryki
co?/za ile?  nocleg  jedzenie  rozrywka
tanio Na kempingach w parkach narodowych. Domki
z łazienkami, do każdego domku w pakiecie grill
i sklep spożywczy przy wjeździe do parku.
Fast food – pod tym względem RPA jest porównywalne z USA czy Wielką Brytanią. Sieciówki serwują hamburgery, hot dogi i często fish and chips. „Zwiedzanie” centrów handlowych. To w RPA sport narodowy. Pilnuje się wydatków i nie zagląda do kasyna, które zwykle jest w takim kompleksie.
przystępnie Hostele i hotele, często rodzinne, z których korzys-
tają miejscowi – działają głównie w miastach.
www.hostels.com/south-africa
Knajpki zlokalizowane
w centrach handlowych. Włoska pizza, tajskie przysmaki i afrykańskie klimaty.
Safari lub wizyta w jednym z parków, gdzie znajdują schronienie zwierzaki, które w naturze już nie mogą żyć, np. Lion Park koło Joburga.
luksusowo Eleganckie ośrodki safari, naprawdę znakomite hotele i eleganckie pensjonaty – do wyboru
w każdym zakątku RPA.
RPA słynie z ekskluzywnych restauracji. Zwłaszcza Kapsztad i okolice, ale też Johannesburg i Pretoria. W Johannesburgu warto zajrzeć do Carnivore. Brylanty – nie sposób się oprzeć ich urodzie… Republika Południowej Afryki z nich słynie.