O Allahu, spraw, aby nasza podróż była łatwa i skróć jej dystans” – błogosławieństwo z głośników wypełnia samolot Royal Brunei Airlines na kilka minut przed startem z Singapuru do Bandar Seri Begawan, stolicy maleńkiego sułtanatu Brunei i siedziby jednego z najbogatszych i najrozrzutniejszych ludzi świata – sułtana Haji Hassanala Bolkiaha. Na przedstartowej modlitwie wyjątkowość lotu BI422 się nie kończy. Kiedy spoglądam na ekran z mapą regionu, zauważam sporą strzałkę. Silny wiatr w ogon? Żeby tylko nie turbulencje! Jeden ze współpasażerów tłumaczy mi jednak, że nie grozi nam żaden huragan. Strzałka wskazuje kierunek Mekki, na wypadek gdyby ktoś chciał się podczas lotu pomodlić.

Widzimisię sułtana

Spodziewałam się miniaturowego Dubaju, luksusowych drapaczy chmur, przystrzyżonych trawniczków, centrów handlowych, nowoczesnych oznak bogactwa. A tymczasem okazuje się, że większość budynków w Bandar Seri Begawan ma ledwo kilka pięter i wygląda jak z lat 80. Ruchu na ulicach prawie nie ma, pusto i cicho, prowincjonalnie. Dopiero kiedy moja taksowka ( jedna z 50 zarejestrowanych w Brunei) zajeżdża pod hotel Empire, dopada mnie słynny brunejski przepych. To tu będę nocować! Biorąc pod uwagę, że konstrukcja tego resortu molocha pochłonęła ok. 2,7 mld dol., inwestycja raczej się szybko nie zwróci. Zbilansowaniu budżetu nie pomoże nawet i to, że noc w najbardziej ekskluzywnym apartamencie kosztuje 12,7 tys. dol. Ja dzięki promocji internetowej płacę za dwójkę tylko 400 zł. Brunejski hotel Empire szczyci się aż sześcioma gwiazdkami (według Brunejczyków – siedmioma) i wszystko w nim kapie złotem. Podłogi są z włoskich marmurów. Żyrandole z kryształów Swarovskiego. Poręcze schodów pozłacane 21-karatowym złotem. Największe wrażenie robi na mnie jednak strzeliste na siedem pięter atrium, przez okna którego roztacza się widok na Morze Południowochińskie. Widok, przy którym blakną nawet marmurowe kolumny i pozłacane meble. Na pomysł konstrukcji hotelu Empire wpadł nie kto inny, tylko książę Jefri, brat obecnego sułtana, którego sława playboya i rozrzutnika obiegła świat. Początkowo Empire miał być prywatnym „placem zabaw” księcia. Dopiero w 2000 r. kompleks stał się hotelem. Promocję na nocleg zawdzięczam temu, że resort ten świeci pustkami. Trudno raczej zapełnić 423 pokoje w mało komu znanym, 140-tysięcznym mieście gdzieś na końcu świata, choćby nie wiem jak piękne były tutejsze plaże. A są naprawdę piękne: jasny piasek, palmy i szmaragdowe fale. Ludzi – praktycznie wcale.

Szczęśliwy jak Brunejczyk

Zanim jednak oddam się lenistwu plażowania, ruszam zwiedzać BSB – jak w skrócie nazywa się stolicę Brunei, Bandar Seri Begawan (żeby nie połamać języka, zapewne). Pierwsza atrakcja – meczet Sultan Omar Ali Saifuddin – czyli znowu bogactwo i przepych. Idealne proporcje budynku i ta ogromna złota kopuła znana z większości broszur o Brunei rzeczywiście robią wrażenie. W końcu jest to podobno jeden z najpiękniejszych meczetów świata: lśniący w słońcu miks złota i nieskazitelnie białych marmurowych ścian. W środku jest dość prosto, ale jak zwykle luksusowo: granity z Szanghaju, ręcznie robione dywany z Arabii Saudyjskiej i ogromne kryształowe żyrandole. Turystów nie ma wcale i mogę zwiedzać i fotografować, ile dusza zapragnie. Żadnych biletów, żadnego „nie dotykać”, żadnych tłumów depczących po piętach – tylko dwóch modlących się mężczyzn i ja. Wychodzę na tyły złoto-białego meczetu. I przeżywam szok! Widzę zupełnie inne Brunei. Byle jakie drewniane domy kryte przerdzewiałą blachą, pranie suszące się na płocie, dziurawy mostek nad zamulonym kanałem, jakieś rury, puszki po farbie, kot śpiący na progu. Jedyne co dzieli te dwa światy, to wysokie kute ogrodzenie i... tak z kilkaset milionów dolarów. Statystyki mówią, że Brunei jest jednym z najbogatszych krajów świata: PKB na mieszkańca wyższy niż w Stanach Zjednoczonych czy Szwajcarii, bezrobocie: 3,7 proc., podatek dochodowy od osób prywatnych – zero. To przez statystyki nie spodziewałam się tych mizernych domów, zdezelowanych kładek, okien bez szyb. Uroczo – owszem, ale nie bogato. Brunejczycy mogliby pewnie być sfrustrowani, tryskać żółcią na samą myśl o przepychu, w jakim pławią się rządzący. A nie są. Brunei to jeden z najszczęśliwszych krajów świata – na dziewiątym miejscu, daleko przed Polską! Rzeczywiście, jeśli porównać warunki życia w Brunei i w otaczającej go Malezji, różnice widać gołym okiem. Żyje się tu dłużej, zdrowiej, drogi są dobre, malarię wytępiono, mało kto jest niepiśmienny. A że sułtan lubi popławić się w złocie – no cóż, tak to bywa z sułtanami... Z meczetu Sultan Omar Ali Saifuddin ide na nadbrzeże rzeki Brunei, która oddziela nowoczesne centrum BSB od największego na świecie miasta zbudowanego na palach – Kampong Ayer. Tysiące chybotliwych drewnianych domów, a każdy oparty na licznych drewnianych nogach zanurzonych w zielonkawa wodę – tak mieszka się w wodnym mieście od ponad 1300 lat. Dziś co dziesiąty Brunejczyk ma adres w Kampong Ayer. W sumie niemal 40 tys. osób. Ledwie przez głowę przechodzi mi myśl, ze ciekawie byłoby popływać łódka pomiędzy różnokolorowymi domami Kampong Ayer, a już w moją stronę pruje kilka motorowych wodnych taksówek nazywanych przez tubylców pieszczotliwie latającymi trumnami. Skąd ta nazwa, przekonuje się, jak tylko wsiadam do jednej z nich. Jest drewniana, długa i wąska, a po chwili rozpędza sie do takiej prędkości, ze zdaje się niemal unosić nad powierzchnia wody. Mój taksówkarz z nonszalanckim wyrazem twarzy lawiruje swoja „trumna” pomiędzy domami i innymi równie rozpędzonymi łódkami. Woda bryzga, dzieci machają nam z tarasów, kobiety wieszają pranie, czyjeś radio gra na cały regulator, a zapach gotowania miesza się z zapachem rzeki. Nagle nad skłębiona zielenią dżungli dostrzegam złote kopuły i ogromne spadziste dachy w stylu malajskim. To Istana Nurul Iman – największy dom mieszkalny świata, należący oczywiście do sułtana. 200 tys. m_, 1788 pokoi i 257 łazienek. Koszt budowy? Ponad 400 mln dol. Nic dziwnego, ze trafi ł do Księgi rekordów Guinnessa. To tu również sułtan garażuje część swojej niebotycznej kolekcji samochodów, prawdopodobnie ok. 5 tys. sztuk – w sumie wartych jakieś, bagatela, 4 mld dol. 500 rolls- -royce’ów sułtana to kolejny powód, dla którego znalazł się on w księdze Guinnessa (nikt nie posiada na własność więcej samochodów tej marki niż on). Gdyby sułtan miał ochotę na przejażdżkę czymś innym niż rolls-royce, ma do wyboru jeszcze 362 bentleye, 531 mercedesów czy tez takie perełki jak lamborghini diablo jota, bugatti EB110, sześć dauerów 962 czy pięć mclarenów F1. A na dalsze podróże – ogromny prywatny boeing 747-400 z pozłacanymi meblami. I sześć mniejszych samolotów, tak na co dzien. Taksówkarz „trumny” zdejmuje rękę z gazu i motor ucicha, zwalnia. Wpływamy w las mangrowców. To przyrodnicza wersja Kampong Ayer – labirynty kanałów i drzewa na  patykowatych korzeniach zanurzonych w wodę niczym pale brunejskich domów. Słychać piski ptaków i buszujących pomiędzy drzewami nosaczy sundajskich, niezwykle rzadkich małp o dziwacznie kartoflowatych nosach, które występują niemal wyłącznie tu. Niby tak blisko miasta, a jednocześnie tak daleko, jakbym nagle znalazła się w dzikim sercu Borneo.

Amor z dżungli

Wracam do centrum Bandar Seri Begawan – na trop sułtana. Tym razem udaję się do muzeum Royal Regalia, gdzie w klimatyzowanym chłodzie (co za ulga!) podziwiać można ogromny złocony powóz, którym sułtan przejechał ulicami BSB w dniu swojej koronacji, niezliczone zdjęcia sułtana i jego rodziny oraz prezenty, które władca Brunei otrzymał od dygnitarzy z całego świata. Jest to kuriozalna kolekcja przykładów, jak ciężko kupić coś komuś, kto ma niemal wszystko. Niektóre prezenty są prawdziwymi dziełami sztuki, jak choćby srebrna miniatura żaglowca; inne to małe szkaradki – np. niebieska waza na kwiatki (drodzy Niemcy – niewypał, naprawdę!). Prezentów od rządu Polski brak. Następnego ranka wynajmuję samochód (na transport publiczny nie ma co za bardzo liczyć) i ruszam w głąb Brunei. Kraj jest na tyle mały, że w jeden dzień mogę przejechać go praktycznie wzdłuż i wszerz. Zaczynam od „wzdłuż”: główna autostrada Brunei biegnąca wybrzeżem Morza Południowochińskiego jest dobrej jakości, ruch niewielki, a krajobrazy przypominają mi Polskę. Atrakcji turystycznych brak. Dopiero kiedy zjeżdżam w wąziutką asfaltową drogę w kierunku rezerwatu Labi, dociera do mnie, że jestem w sercu Borneo. Żadnych ludzi, żadnych samochodów, tylko napierające na jezdnię kłębowisko zieleni. Jadę tak długo, aż droga kończy się dżunglą. Asfalt nagle się urywa i przed podróżnym staje ściana roślinności. Czas wziąć w ręce maczetę i zacząć się przedzierać. Ja wprawdzie żadnych narzędzi nie mam, ale i tak ruszam przed siebie. Duszę, muszę przyznać, mam na ramieniu. Bo czytałam, że w lasach Borneo mieszkają słynne pantery borneańskie czy pytony siatkowe, które nie dość, że dorastają do ponad 10 m i mogą ważyć dwa razy tyle co ja, to jeszcze potrafią świetnie pływać. Jednym słowem – wolałabym ich nie spotkać. Co innego zobaczyć np. najdłuższego owada świata, Phobaeticus chani, który wygląda jak patyk i mierzy niemal 60 cm, żabę zmieniającą kolory czy ślimaka, który niczym amor strzela w potencjalnych partnerów specjalnymi strzałkami nasączonymi hormonami, aby zwiększyć swoje szanse na związek. A to tylko trzy ze 123 nowo odkrytych w 2010 r. gatunków Borneo! Kto wie, co jeszcze czai się w tutejszej dżungli? Ja nie spotykam ani panter ani pytonów, nie spotykam też jednak (niestety) żaby-kameleona ani nie odkrywam żadnych nowych gatunków. Jednak same dźwięki dżungli, ten nieustający wrzask, szelest, kapanie wody, i te zapachy – wilgotne, ziemiste – są same w sobie warte, by zapuścić się w głąb. Wieczorem zaś czas na rozrywkę w stylu brunejskim, czyli park Jerudong. Miał być nowoczesny park rozrywki a la Disneyland – jest wielki opuszczony kompleks pełen nieczynnych kolejek i komarów. Początkowo Jerudong był placem zabaw dla rodziny sułtana, potem wielkim gestem otworzono go dla publiczności. Z czasem jednak park popadł w zaniedbanie, wiele z atrakcji odsprzedano i wywieziono, inne pordzewiały. Teraz działają tylko co niektóre – a to pusta karuzela kręci się w kółko, a to elektryczne samochodziki stoją cicho pod ścianą. Przede mną leniwa część podróży do Brunei – słońce, plaża i drinki. Bezalkoholowe oczywiście. Brunei to kraj w stu procentach objęty prohibicją . Turystom niemuzułmanom wolno wprawdzie wwieźć do kraju dwie butelki mocniejszego alkoholu plus 12 puszek piwa, ale wyłącznie na użytek własny. Za to trzeba przyznać, że Brunejczycy opanowali robienie drinków bezalkoholowych do perfekcji. Virgin mojito poproszę!