Kiedyś działały mi na wyobraźnię mumie i hieroglify, ale teraz nie mogę się nadziwić czemuś zupełnie innemu. Animatorom w hotelach. Ale nawet oni nie są tak niedorzeczni, jak ludzie którzy dają się animować.

Egipt należy do tych krajów, które reklamują się jako turystyczne raje. W klipach występują boskie plaże, przezroczyste wody Morza Czerwonego, kolorowe ryby (acz raczej nie rekiny, co bywa mylące), piramidy, wielbłądy i inne atrybuty orientalnej egzotyki. Przyznaję, że moje wspomnienia z tego cudownego kraju są nieco inne: łomot niemieckiego techno przy basenie, handlarze tak namolni, że odechciewa się żyć, tłumy złotozębych Ruskich pewnych, że należą do nowej Rasy Panów, rodacy, którzy nie mówią słowa w obcym języku, oraz – przede wszystkim – animacje hotelowe. Tak jest, zdecydowanie Egipt jest krainą absurdu.

Weźmy na przykład taką sytuację. Całkiem młode małżeństwo z dużego miasta wojewódzkiego ma problemy z telefonem komórkowym. Nie mogą się dodzwonić do domu. Pytają, co może być tego przyczyną. – Cóż, pewnie nie macie roamingu – sugeruję, ale oni zapewniają, że mają. Ale po kilku dniach znowu jęczą, że nie mają kontaktu  z bliskimi. – A na pewno macie uruchomiony roaming? – pytam troskliwie, czym budzę ich irytację. – Oczywiście, że mamy – mówi on. – Nawet przed wyjazdem na próbę dzwoniliśmy do Austrii. I działało – wyjaśnia ona. Otwieram usta, żeby coś wyjaśnić, ale rezygnuję. To bez sensu.

Być może historia o roamingu po części wyjaśnia największą egipską tajemnicę: fakt, że tłumy dorosłych ludzi, co najwyżej po lekkim drinku, a na pewno bez spożywania twardych narkotyków, uczestniczą w tak zwanych programach animacyjnych. Polegają one na przykład na tym, że animatorzy ustawiają kilkanaście osób jedna za drugą i puszczają na cały regulator utwór Bomba, a następnie demonstrują figury taneczne, które animowani mają powtarzać. Nieodmiennie największy entuzjazm budzi klepanie po tyłku sąsiada, przy czym ludzki wężyk jest oczywiście pomyślany tak, że kobiety klepią facetów, a faceci kobiety. Brzuchatych gości z włosami na plecach nawet rozumiem – obmacywanie lasek ma swój urok. Natomiast chichoczące panny są nieodgadnięte jak Sfinks: co to za przyjemność plaskać po kąpielówkach gościa dobiegającego emerytury? Licho wie, co on w te naszki robił.

A jednak wszelkie animacyjne zabawy zawsze cieszą się frekwencją lepszą niż koncerty Dody: rzut młotem na plaży, wzajemne lizanie pach, bieganie dookoła basenu z najgrubszą kobietą turnusu na ramionach, wrzucanie niewidomych do wody. We wszystkich konkurencjach z zapałem uczestniczą ludzie różnych narodowości, w różnym wieku, różnych profesji. I – choć to absolutnie niewiarygodne – wyglądają na zadowolonych. Niby uciekli z pracy, żeby nikt im nie mówił, co mają robić, a w Egipcie robią z siebie idiotów, bo tak każe animator. I jeszcze za to płacą.

Może właśnie w tym płaceniu jest klucz do zagadki. Animowani są trochę jak widzowie festiwalu w Opolu, którzy oglądają nudny koncert, ale machają misiami i kolebią się w prawo i w lewo. Owszem, jest słabo, ale skoro zapłacili za bilety, to muszą dobrze się bawić. Inaczej złotówek żal.