- Pokaż nam prawdziwe Podhale! – zażądała Magda. – Nie takie z pocztówek, nie wypełnione turystami, tylko góralskie. Gdzie gwiżdże wiatr, beczą owce, ujadają owczarki, a piękno przyrody zapiera dech.  

Spojrzałem niepewnie we wsteczne lusterko. Nasz 3-letni synek spokojnie popijał sok z butelki, rozparty w foteliku na tylnej kanapie naszej Skody Superb 4x4 niczym prezes w swojej limuzynie. Bo trzeba przyznać, że choć do bagażnika zapakowaliśmy walizki, plecaki, sprzęt fotograficzny, sporego drona, wózek i rowerek, to pozostało jeszcze trochę miejsca i na tylnym fotelu spokojnie można by zorganizować spotkanie zarządu naszej rodzinnej firmy.

Skręciłem z powoli korkującej się „zakopianki” w stronę Czarnego Dunajca. Siąpił deszcz, ale nasza Skoda Superb 4x4 trzymała się drogi jak zaczarowana. Nie było też żadnych problemów z ruszaniem spod świateł, także pod górkę. Automatyczna skrzynia biegów tak dobierała przełożenia, by zawsze mieć możliwość błyskawicznego przyspieszenia, gdyby na drodze nagle pojawiła się przeszkoda do ominięcia.

W Czarnym Dunajcu skierowałem się w stronę Zakopanego, ale zanim dojechałem krętą szosą do wylotu Doliny Chochołowskiej, zwolniłem, a potem skręciłem w lewo pod kątem 90 stopni, wąską dróżką przejechałem mostek i ruszyłem pod górę.

To na pewno droga do Zakopanego? – zaniepokoiła się Magda.
Oczywiście, że nie. Przecież chciałaś zobaczyć niezwykłe Podhale, a nie szwendać się po Krupówkach.

Jechałem kiedyś tędy zimą i było to mocne przeżycie. Ale nawet latem nie wybrałbym się tędy bez mocnego samochodu z napędem na cztery koła. Mokry asfalt lśnił, ale elektroniczne systemy naszej Skody w odpowiednich momentach włączały przeniesienie napędu na tylną oś. Jeszcze kilka zakrętów i Magda wypuściła z płuc długo wstrzymywane powietrze.

To Płazówka – zatrzymałem się na wysypanym żwirem podjeździe, wyciętym w stoku góry. Tuż nad nami wznosiła się najpiękniejsza kapliczka na Podhalu. Wybudowana w latach 80. XIX w. w stylu, hm… góralsko-gotyckim. Wokół, na stromym wzgórzu były rozrzucone góralskie domki. A przed nami, niczym na wielkim naturalnym ekranie, wznosiły się majestatyczne Tatry.
– A gdzie jest Giewont? – zapytała Magda.

Rzeczywiście, „Śpiący rycerz” z tej perspektywy wyglądał dość nietypowo. Widać go było „z profilu”. Poszarpana, ostra grań, która bielą wapiennych skał odcinała się od potężnych Czerwonych Wierchów.
Ostrożnie zjechaliśmy tą samą drogą i kilkaset metrów dalej zatrzymaliśmy się przy bacówce.

Owieczki!  - Ucieszył się nasz synek, patrząc na kilkadziesiąt zwierzaków z filozoficznym spokojem przeżuwających trawę. Wciągnąłem w płuca znajomy aromat ogniska i weszliśmy do bacówki. W mrocznym wnętrzu, nad żarem, w kotle bulgotała żętyca z pływającymi w niej kawałkami bundzu – owczego sera. To tu, w bacówce przy drodze pomiędzy Doliną Lejową a Chochołowską, zakopiańczycy najchętniej zaopatrują się w oscypki i bryndzę. Co odważniejsi przychodzą też po żętycę (serwatka z owczego mleka ma mocne właściwości przeczyszczające).

A co zakopiańczycy robią w niedzielne popołudnia? – zaskoczyła mnie pytaniem Magda.

Na szczęście znałem dobrze odpowiedź. Wskoczyliśmy do naszego auta i nie zatrzymując się w Zakopanem, pojechaliśmy dalej, w stronę Jurgowa. Przejechałem przez wąski mostek i zjechałem na pobocze. Pod kołami zazgrzytały białe kamienie o obłym kształcie. To „jajecka”, wapienne otoczaki, które niesie nurt górskich rzek. Górale okładają nimi podmurówki swoich domów. Gdyby nasza Skoda Superb nie miała napędu 4x4, obawiałbym się tu wjechać. Na szczęście samochód ma góralską duszę i lubi od czasu do czasu zjechać z gładkiego asfaltu.

Powietrze pachniało łopianem. Wokół nas na leżakach wypoczywali mieszkańcy Zakopanego i okolicznych osiedli. Szum rzeki Białki zagłuszał rozmowy.

Magdalena i Sergiusz Pinkwartowie

Materiał partnera.