To już drugi dzień na Atlantyku. Temat rozmów zmienił się z kurtuazyjnego opowiadania, co kto robi, na bardziej filozoficzne dysputy o życiu. Jak choćby te o ideale piękna. – To proste – odpowiada jeden z oficerów i cytuje znane powiedzenie, że najpiękniejsze są: „kobieta w tańcu, koń w galopie i fregata pod żaglami”. W swoim dzienniku pokładowym zapisuje „banał”. Ale jak patrzę na postawione żagle i ogrom oceanu wokoło, to po cichu stwierdzam, ze trudno się nie zgodzić. Zwłaszcza z tym ostatnim. Co do kobiet i koni nie wypowiadam się. Na razie nie ma na to czasu. Na zegarze wybiła szesnasta, wachta trzecia, w której jestem, przejmuje nawigacje. Od teraz, przez cztery godziny, to my będziemy sterować Zawiszą Czarnym i próbować prześcignąć inne żaglowce, które biorą udział w regatach The Tall Ships Races 2012. Nie będzie łatwo, bo nasz szkuner budowany był w celach szkoleniowych, a nie wyścigowych.

I kształtem przypomina raczej kuter niż piracką strzałę. Kolejna notatka w dzienniku brzmi więc: Kurs na Kadyks. Żagle: piękne: bryfok, sztafok, bomkliwer. Prędkość niewielka: ok. 4 węzłów. Zostało jeszcze 70 mil morskich. Zmienny wiatr nie ułatwia nam zadania, ale dobra nasza.

 

Zostaliśmy sami. Reszta załóg poszła już spać. Dookoła nie widać ani lądu, ani innych żaglowców. Te rozpłynęły się zaraz po paradzie na rzece Tag w Lizbonie, gdzie zaczął się nasz etap regat. Wracam myślami do tego momentu. W niedzielę 22 lipca, po oficjalnym sygnale, łodzie jedna za drugą zaczęły opuszczać port i ruszać w kierunku oceanu. Pokazując przy tym, co maja najlepszego, czyli swoje żagle. Każdy żaglowiec miał swoje miejsce w szeregu. Największe jednostki sunęły dumnie z przodu. Ogromny rosyjski Mir, długi na  109,2 m, przystosowany dla niepełnosprawnych żeglarzy angielski Lord Nelson czy meksykański Cuauhtémoc. Ten ostatni znany jest z tego, że do portów wpływa z marynarzami stojącymi na rejach, czyli poziomych belkach przymocowanych do masztu, i trzymającymi się za ręce. My z naszymi trzydziestoma ośmioma metrami jesteśmy trochę bardziej z tyłu. Dzięki temu mamy okazję spokojnie obserwować całą imprezę, a także pozować do zdjęć dziennikarzom krążącym pomiędzy żaglowcami na motorówkach. W granatowych koszulkach polo prezentujemy się zawodowo, choć zamiast na rejach staliśmy na pokładzie. Trochę mniej profesjonalnie, ale bardziej stabilnie. Lizbona z tej perspektywy wygląda zachwycająco. Salutujemy przy pomniku Odkryć Geograficznych, obniżając banderę, i obieramy kurs na Kadyks.

 

Wśród naszej prawie czterdziestoosobowej załogi czuję się bardzo dojrzale. W dzienniku wpisuje cos bardziej dosłownego, czyli „staro”. I stwierdzam to nie jako wytrawny wilk morski, który dekady spędził na morzu, ale jako dziennikarka przed trzydziestka. Nie jest to jednak wina tego żaglowca ani mojej metryki, a raczej zasad regat. Te mówią bowiem, że połowa załogi musi być w przedziale wiekowym od 16 do 25 lat. Jednym z głównych celów fundacji Sail Training International, która je organizuje, jest właśnie promowanie idei żeglarstwa wśród młodych pokoleń. Według licznych przecieków za te misje w 2007 r. byli nominowani do Pokojowej Nagrody Nobla. Czy na pewno, okaże się za 45 lat, gdy informacje o zgłoszonych kandydaturach będą mogły być oficjalnie ujawnione. W naszej wachcie są więc nastolatki, kilku dorosłych, którzy najlepiej odpoczywają na morzu i bez żeglowania nie wyobrażają sobie wakacji, i najmłodsi załoganci na Zawiszy, dwuletni Franek i pięcioletni Mikołaj. Ci ostatni szczególnie aktywnie działają przy kole sterowym. Choć bardziej niż kurs interesuje ich błyszczące miedziane okucie. Wiatr siadł, wiec mogą kręcić nim do woli – i tak łódka nie reaguje. Odnotowuje: Prędkość żadna. Dużo gwiazd na niebie. Zauważone trzy spadające. Szykuje się dużo szczęścia.

 

Niezależnie od wieku trzeba uczestniczyć we wszystkich pracach załogi. Codziennie posprzątać część żaglowca, która właśnie wypada danej wachcie, wychodzić na pokład na apele, stawiać żagle, no i gotować dla reszty załogi. Właśnie to ostatnie przyszło nam teraz robić. Zaczynamy wachtę, jak to się ładnie nazywa, kambuzową. W praktyce oznacza to, że przez najbliższe 24 godz. Będziemy kroić ogórki i marchewki, przekładać mielonkę z talerza na talerz i balansować z dzbankami herbaty po pokładzie. Połowa naszej wachty nie nadaje się do kuchennej pracy. Bynajmniej nie dlatego, żeby nie lubili gotowania. Od kiedy wyszliśmy z portu w Lizbonie, próbują jak najmniej się ruszać i nie zbliżać się do jedzenia. Choroba morska ścięła ich z nóg. Wszelkie opory, tak jak mówił na apelu kapitan, musieli wsadzić do kieszeni.

Zamiast w zaciszu toalety, nakazał wszystkim czującym nudności wymiotować za burtę. W ostatnich godzinach ta jest wyjątkowo oblegana. A może kisiel? – proponuje z przekąsem jeden z załogantów. „Podobno smakuje tak samo dobrze w dwie strony”. Zielone twarze chorych współwachtowiczów zdradzają, ze dowcip nie wydał im się śmieszny. Zmienia zdanie za dwa dni, jak wyzdrowieją. Ja w swoim dzienniku zapisuje: Pokrojonych 40 pieczarek, rozłożonych 45 nakryć w tym siedem w mesie kapitańskiej. Zupa pomidorowa. Choroby morskiej brak.

 

Czwarty dzień na Atlantyku. Pomiędzy wachtami udało mi się przeczytać już dwie książki, nauczyć paru żeglarskich węzłów i pomóc w stawianiu żagli. Nie jest to łatwe zadanie.

Bo wymaga nie tylko potężnej siły bicepsów, ale tez niezłej logistyki, bo lin, fałów, kontrafałów, szotów i topenant, czyli lin podtrzymujących bomy, jest tyle, ze nawet oficerowie się w nich gubią. Czasem mam wrażenie, że tylko bosman wie, co tak naprawdę dzieje się na pokładzie i za które liny pociągnąć. Praca jest męcząca, ale pływanie pod pełnymi żaglami w pełni to rekompensuje.

Dopiero teraz rozumiem, dlaczego Anglicy, choć normalnie do rzeczy stosują zaimek „it”, czyli „to”, na żaglowce mówią pieszczotliwie „she”, czyli „ona”. Ta gracja, lekkość ruchu i kobieca zwiewność, z która dopływamy do hiszpańskiego Kadyksu, w pełni to tłumacza. Tu znowu wraz z innymi największymi żaglowcami świata będziemy świętować i pokazywać swoje wdzięki turystom i zaciekawionym mieszkańcom. Nie wiem, czy śmiały Zawisza Czarny by się nie obraził, ale dla mnie nasz żaglowiec jest najpiękniejszy. I choć nie ma statusu fregaty, to w dzienniku wpisuje Kadyks. Zawisza to moja osobista Miss (F)regat.