Podróż zaczynam w Hongkongu. Od XIX w. jest bramą do Chin. Tutaj Wschód spotyka się z Zachodem, Europejczyk ma czas na łagodną adaptację do innej cywilizacji. Trudno w tym świecie angielskich napisów i klarownych wskazówek zabłądzić. Dlatego zamiast na drogą lotniskową kolejkę z miękkimi fotelami, decyduję się na czerwony, klasyczny, londyński piętrowy autobus A12, który zawozi mnie do kultowego miejsca wszystkich turystów, Nathan Road. Z nieba leje się żar, w powietrzu mieszają się zapach curry i wyziewy z hotelowych wentylacji. Spocony przeciskam się przez tłum Hindusów, Pakistańczyków, Afrykańczyków, białych turystów i miejscowych. Mijając bary z hinduskim jedzeniem, sklepy z elektroniką, zakłady krawieckie i kramy sprzedające przedziwne drobiazgi trafiam do legendarnego Chunking Mansions. Ten 17-piętrowy budynek jest jednym z najtańszych miejsc, w których można przenocować w Hongkongu. Mam wrażenie, że znalazłem się na planie filmu Chunking Express. Po długich targach z bangladeskim właścicielem jednego z guesthousów znajdujących się w budynku ląduję na 14. piętrze w ciemnym, pozbawionym okna pomieszczeniu. Pokój ma najwyżej 7 m2, z trudem mieszczę się z bagażami.

Szybko wybieram się nad zatokę Hongkong. Rozciąga się stąd wspaniały widok na Hongkong Island, siedzibę licznych instytucji finansowych, a zachodzące słońce odbija się w szklanych wieżowcach dumnie spoglądających na kontynent. W poszukiwaniu kolejnych wspaniałych widoków przepływam łodzią na drugą stronę zatoki i tramwajem w stylu retro dostaję się na wzgórze Victorii. Stąd rozpościera się panorama na cały Hongkong, półwysep Koulun i rozrzucone wokół niego wyspy, na których można odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku.

Wszystko stąd wygląda tak samo jak 10 lat temu, kiedy po raz pierwszy przyjechałem i zachwyciłem się tym niezwykłym miastem. Wówczas miało całkiem brytyjski charakter, jeszcze dwa–trzy lata temu próba porozumienia się z mieszkańcami po mandaryńsku wywoływała sensację. Niewielu miejscowych potrafiło w tym dialekcie rozmawiać, a taksówkarze mieli akcent tak ciężki, że uszy puchły nawet cudzoziemcom. Dziś, gdy po chińsku zamawiam zupkę z makaronem i krewetkami, nie widzę u kelnerki żadnych oznak radości, zaskoczenia czy zadziwienia.

– Wróciliśmy do Chin, przybyły tysiące chińskich turystów. Żeby się z nimi porozumieć, musieliśmy się nauczyć od nich języka – wyjaśnia mi taksówkarz. W handlowych dzielnicach miasta mandaryński zaczyna wręcz dominować. Chińczycy tłumnie przyjeżdżają do Hongkongu na zakupy, po złoto, biżuterię i inne towary luksusowe. Do miasta wszystko można wwieźć i wywieźć bez podatku. Drogie towary są tu tanie i autentyczne. W głębi Chin gwarancji jakości nie ma.


Niestety wraz z Chińczykami przybywającymi na zakupy w Hongkongu pojawiają się złe zwyczaje. Beztroskie śmiecenie na ulicach, przepychanie się, głośne plucie. Zmienia to także rodowitych mieszkańców miasta. Dawniej uśmiechnięci, wyluzowani, dziś stają się nieprzyjemni w codziennych kontaktach. Z dawnej brytyjskiej kolonii zostały już tylko dekoracje. Lewostronny ruch ulic i piętrowe autobusy. Miasto żyje i przejmuje najgorsze zwyczaje z kontynentu.

Pachnący Port opuszczam po dwóch dniach z wizą w ręku. Gdybym zaczekał kolejne dwa dni, miałbym ją za darmo, a tak musiałem zapłacić 150 yuanów (ok. 70 zł). Teraz moim celem są Ziemie Wewnętrzne (Neidi). Tak mówi się o Chinach w Hongkongu. Zamierzam zapuścić się głęboko w interior, tysiące kilometrów na Zachód do prowincji Syczuan. Przez okna ekspresu relacji Hongkong–Kanton, który niecałe 200 km pokonuje w dwie godziny, obserwuję dziesiątki fabryk i hoteli robotniczych, a oczyma wyobraźni widzę doliny Syczuanu.

Mam wyjątkowe szczęście, w Kantonie udaje mi się kupić hard sleeper (miejsce leżące) na pociąg następnego dnia. W Chinach, kraju kilkuset milionów podróżnych, dostępność biletów zawsze jest loterią, która może zatrzymać turystę nawet na kilka dni.

Po 12.00, zaraz po odjeździe pociągu, nastaje święta pora obiadu. Każdy wyciąga „chińską zupkę” i zalewa ją wrzątkiem dostępnym na końcu wagonu. Hitem są tu chińskie parówki oraz pestki słonecznika. Ponad 30-godzinna podróż do Chengdu mija na grze w karty i rozmowach. Jadę z modelową chińską rodziną: mama, tata i mała dziewczynka. Gdy próbuję zagadnąć do nich po chińsku, dorośli zaskoczeni wytrzeszczają tylko oczy i szturchają przerażoną córeczkę: – To obcokrajowiec, mów do niego po angielsku! Widząc, pod jaką jest presją (podobnie jak miliony jedynaków w tym kraju, którzy muszą spełnić pokładane w nich nadzieje), komplementuję jej angielski. Oddycha z ulgą. Rodzice są wniebowzięci.

Pociąg dojeżdża do Chengdu. Jestem ciekaw, jak wygląda miejsce, z którego na podbój świata wyruszyła syczuańska armia. Tak nazywa się miliony robotników z tutejszych wiosek, którzy porzucili pracę na roli i ruszyli w poszukiwaniu szczęścia do fabryk na wschodzie kraju. To wytwory pracy ich rąk kupujemy w naszych marketach i na bazarach.

Teraz Chengdu zostało wytypowane na stolicę zachodniochińskiego biznesu. Międzynarodowe agencje inwestycji zagranicznych otwierają tu swoje przedstawicielstwa, na przedmieściach stanęła już Kaifaqu, co po chińsku oznacza strefę biznesu i fabryk. Tymczasem życie płynie tu leniwie, obojętne wobec globalizacji i zawrotnego tempa chińskiej modernizacji. Na głównym placu miasta na tle reklamy luksusowych alkoholi stoi Mao, a w herbaciarniach o każdej porze dnia nie brakuje gości.

Znajomości zawarte w pociągu procentują. Spotkany w podróży Wang zaprasza mnie na kolację przy tradycyjnym syczuańskim gorącym kociołku. Ustawiamy go na wolnym ogniu, do wrzącej wody wrzucamy grzyby, baraninę, drób, ryby, liście kapusty, białe kostki sera tofu i inne przysmaki, które ustawiono przy naszym stoliku. Już po trzech minutach można z kociołka wyławiać smakowite kąski. Przez pomyłkę trafiam na kawałek czerwonej papryczki, lajiao. Jest tak ostra, że łzy napływają mi do oczu. Wang się śmieje. – My jemy to od dziecka niczym cukierki – mówi i wgryza się w przyprawę.

Następnego dnia ruszam oglądać pandy. Tego najmocniejszego konkurenta smoka w wyścigu o narodowy symbol Chin można zobaczyć na północy miasta. Trzeba jednak uważać, gdy się o owym czarno-białym symbolu mówi. Słowo panda, po chińsku brzmi ono xiongmao, dosłownie oznacza misio-kot. Ale, jak się później dowiedziałem, niewłaściwie wypowiedziane xiongmao może również znaczyć „włosy na piersi”.

W taksówce nieświadom niczego proszę o kurs do Bazy Badawczej Wielkich Włosów na Piersi. Zakłopotany kierowca drapie się po głowie, jednak po chwili uśmiecha się i dowozi mnie we właściwe miejsce. Panuje tu istna pandomania. Japońskie turystki piszczą, klaszczą i skaczą. Tymczasem misie spokojnie zajmują się konsumpcją bambusa. Podobno czasem potrafią się zdenerwować. Pewnego wyjątkowo nachalnego amerykańskiego turystę ściągnęły na swój wybieg i pozbawiły życia. Dlatego teraz oddziela je od widzów wysokie ogrodzenie.

Chociaż pandom dopinguje cały świat, one nie chcą się rozmnażać. Zdesperowani naukowcy robią co mogą, by zmobilizować je do ratowania gatunku. Podają im viagrę, podobno nawet zaczęli puszczać im filmy dla dorosłych (z pandami w roli głównej). Miejmy nadzieję, że to pomoże.

W jednej z dzielnic Chengdu czuję się prawie jak w Tybecie. Po ulicach chodzą wysocy, dobrze zbudowani tybetańscy mnisi i górale, na straganach leżą młynki modlitewne, skóra i rogi jaka oraz tybetańskie kapelusze. Na obiad w miejscowej knajpie zamawiam wołowinę na kamieniach i obowiązkową maślaną herbatę. Właściciel Pasang (co oznacza „piątek”) mówi lepiej po angielsku niż po chińsku, jak zresztą większość Tybetańczyków, których spotkałem.

 

Nie zabawiam tu długo. Następnego dnia zmierzam na północ, do doliny Jiuzhaigou. Zawsze wydawało mi się, że ludzka wyobraźnia jest nieograniczona, ale właśnie zaczynam mieć wątpliwości, czy wystarcza jej śmiałości, by wykreować miejsce tak niesamowite. Patrzę na góry, wodospady i błękit jezior tak piękny, że nie oddałaby go żadna barwa stworzona przez człowieka. Zdobią je doskonale widoczne w przezroczystej wodzie konary drzew. Gdzie się odwrócę, widzę obrazek idealny, w sam raz na tło pulpitu w laptopie. Zupełnie jakbym znalazł się na pokazie slajdów przygotowanym z dyskretną pomocą dodającego kolorów Photoshopa. Odnoszę wrażenie, że uczestniczę w czymś wręcz nieprawdziwym i nienaturalnym, a przecież człowiek w tworzeniu tego cudu przyrody nie miał żadnego udziału. Nic dziwnego, że właśnie tutaj Hero, tytułowy bohater superprodukcji Zhang Yimou, toczy jedną ze swoich widowiskowych walk.

Miejscowa ludność wygrała los na loterii. W latach 90. XX w. otrzymała zakaz uprawy roli, zajmuje się tylko pasterstwem i turystyką. Turyści chodzą wśród puszczonych samopas kóz. Zdesperowany mężczyzna o brązowym odcieniu skóry namawia mnie na przejażdżkę w góry, obiecując, że zawiezie mnie tam, gdzie nie był żaden Europejczyk. Mocno powątpiewam, że w globalnej wiosce takie miejsca jeszcze istnieją, ale daję się skusić. Mężczyzna do swojego dżipa zabiera żonę i pniemy się piaszczystymi serpentynami w górę, mijając okoliczne wioski. Wreszcie po kilku godzinach dojeżdżamy do celu. Dzięki znajomościom omijamy budkę z biletami i naszym oczom ukazują się wspaniałe gorące źródła ukryte w bambusowym lesie.

W pobliskiej wiosce naprawdę mogę poczuć się jak Krzysztof Kolumb wychodzący na spotkanie przedstawicieli obcej cywilizacji. Nie wiem, czy rzeczywiście jestem pierwszy, ale z pewnością dawno nie widziano tu długonosego. Na środek wioski wybiegają dzieci ubrane w śmieszne garniturki i uważnie mi się przypatrują. Gdy tylko spoglądam w ich stronę, gwałtownie się cofają. Mimo zmęczenia podróżą staram się dobrze odgrywać rolę reprezentanta nieznanego świata. Dropsy, które miałem w kieszeni, pozwoliły szybko przełamać lody, lecz w ogóle nie rozumiem ich góralskiej mowy. Zgromadzeni zaczynają więc chaotycznie kreślić w powietrzu jakieś znaki, sądząc, że skoro nie mówię w ich języku, to na pewno zrozumiem pismo. W końcu starszy wioskowy, przełamując nieśmiałość, próbuje mnie o coś zapytać w oficjalnym języku i zaczyna wykonywać dziwne ruchy, jakby grał w ping-ponga. No tak! Oni myślą, że jestem Janem Ove Waldnerem, słynnym szwedzkim tenisistą stołowym, który przez 20 lat z powodzeniem rywalizował z kilkoma pokoleniami chińskich mistrzów. Niestety… Jan Ove to nie ja… Na pomarszczonej twarzy wioskowego maluje się z trudem skrywane rozczarowanie.

Później się dowiedziałem, że trafiłem do wioski ludu Qiang, należącego do jednej z 56 oficjalnie uznawanych mniejszości narodowych w Chinach. Dziś tych mówiących birmańsko-tybetańskim językiem pasterzy jest zaledwie 200 tys., ale kiedyś nie raz porządnie namieszali w historii Chin – w III w. wywołali rebelię na zachodnich rubieżach cesarstwa, przyczyniając się do upadku Wschodniej Dynastii Han.

Zostawiam Syczuan. Kolejny etap mojej podróży – kilkudniowy rejs po rzece Jangcy – zaczyna się w Chongqing. Na rzecznej przystani rzuca się na mnie tłum tragarzy, tak podobnych, iż nie jestem w stanie ich odróżnić. Wszyscy usiłują pomóc mi wnieść bagaż na pokład statku. Prawie wpadam w rwący nurt Jangcy, liczącej 6 300 km, trzeciej co do długości rzeki świata.

Jangcy to nie tylko ładne widoczki zdobiące 10-yuanowy banknot. To główna aorta Chin, oplatająca cały kraj od śnieżnych szczytów Himalajów, skąd bierze początek, aż po Szanghaj, gdzie wpada do morza. Na niej skupia się 70 proc. rzecznego transportu państwa. Od tysiącleci wyznacza ona rytm życia Chińczyków; tylko w ostatnim stuleciu zabrała z tego świata milion Chińczyków. Poeci i malarze opiewali jej piękno, a chińscy cesarzowie drżeli przed jej kaprysami.

„Okiełznać dziką naturę tej rzeki” – o tym przez tysiąclecia marzyli władcy. Dopiero na statku, który niczym pudełko zapałek przesuwa się po wielkiej wodzie wśród ogromnych skał, uświadamiam sobie skalę tego planu. W XX w. stało się jasne, że sukces modernizacji Chin wiąże się z zapanowaniem nad żywiołem Jangcy. Już w 1919 r. Sun Yatsen, twórca nowoczesnych Chin, wpadł na pomysł, by zbudować Tamę Trzech Przełomów, pozwalającą regulować nurt rzeki i przemieniać jej wielką energię w elektryczność. Marzył o tym również Mao. Projekt zrealizowano w 2006 r.

Cena, jaką zapłacono, była ogromna. Nie chodzi tu bynajmniej o 50 mld euro, ale o wysiedlenia prawie dwóch milionów mieszkańców, zatopienie wielu cennych zabytków (uratowano ich jedynie 10 proc.). Tama jest jak uprawianie wielkiego hazardu z siłami natury. Co będzie, jeśli zawiedzie technika i Jangcy rozleje się, zatapiając całe połacie Niziny Chińskiej wraz z kilkumilionowym Wuhanem? A jeśli nie zawiedzie? Czy wtedy problem trapiący Chiny od tysiącleci zostanie raz na zawsze rozwiązany?


Chęć obejrzenia wielkich czerwonych wąwozów, które Jangcy zaleje już w tym roku, powoduje, iż wykupuję bilet na drogi statek turystyczny zamiast na zwykły, który płynie nocą. Na początku taka surrealistycznie komfortowa podróż nawet mi się podoba, lecz z czasem zaczynam się męczyć.

Rozmowa z załogą nie ma sensu, gdyż została przeszkolona do kontaktów z cudzoziemcami – wystarczą mi dwie minuty, bym poczuł się jak skończony kretyn i więcej nie próbował. Uwięziony w pięciogwiazdkowym pływającym hotelu patrzę w stronę brzegu, rozmyślam o opustoszałych miastach, szkołach, szpitalach, urzędach, które znajdą się pod wodą i o wspomnieniach milionów ludzi, którzy teraz na brzegu dłubią coś cierpliwie motykami.

Dopływamy do Wuhanu i stąd jadę do Nankinu, jednej z siedmiu historycznych stolic Chin. Po kilkunastu dniach spędzonych w górach i rzecznych kanałach równinne krajobrazy prowincji Jiangsu przynoszą mi prawdziwą ulgę. Zbliżam się też kilka tysięcy kilometrów w stronę morza. W Chinach bliskość ta jest silnie skorelowana z dobrobytem. Zmienia się wygląd ulic, ubiór mieszkańców, pojawiają się nowoczesne centra handlowe, drogie samochody, a także metro, które według śmiałych planów ma w 2050 r. liczyć prawie 700 km. To wszystko upewnia mnie, że znalazłem się w strefie bogactwa delty Jangcy. Nankin niewiele różni się od innych dużych miast tego regionu. Jest tu dzielnica wieżowców i dzielnica pubów dla obcokrajowców, gdzie można napić się drogiego piwa i posłuchać piosenek Beatlesów wykonywanych przez chińskie zespoły.

Przez tę nowoczesną otoczkę z trudem przebija się bogata historia miasta. Specyficzny klimat pierwszej republiki ustanowionej w 1911 r., której Nankin był stolicą, odnajduję na zielonych przedmieściach miasta w monumentalnym mauzoleum Ojca Republiki Chińskiej, Doktora Sun Zhongshana. Czczony jest na kontynencie i na Tajwanie, jego portret zdobi plac Niebiańskiego Spokoju, a każde większe miasto za punkt honoru stawia sobie nazwanie jednej z głównych ulic jego imieniem. Zanim dostanę się przed blisko 5-metrowy pomnik założyciela republiki, muszę wspiąć się na mające aż 392 stopni schody.

Południowa stolica słynie również z krwawej masakry, której dokonali w 1937 r. (nomen omen 13 grudnia) Japończycy, uśmiercając, według chińskich źródeł, aż 300 tys. bezbronnych cywilów strzałem w tył głowy. W miejscu zbrodni wybudowano upamiętniający ofiary memoriał, w którym oprócz pomników wyeksponowano zdjęcia i filmy ukazujące kulisy tego tragicznego wydarzenia, jakże przypominającego to, co działo się w Polsce w XX w.

Humor staram się poprawić, przemieszczając się autostradą dalej na południe, do pięknego Hangzhou, również dawnej stolicy. Kiedyś miastem zachwycał się Marco Polo, teraz otaczają je tysiące fabryk rozsyłających swój towar na cały świat. Na szczęście w samym centrum metropolii nie widać linii produkcyjnych i nic nie wskazuje, że w najbliższej okolicy praca idzie pełną parą. Życie płynie tu spokojnie, liczne parki i drzewa sprawiają, iż dominuje kolor zielony. Na ulicy sporo młodych modnie ubranych ludzi, obowiązkowo z włosami postawionymi na sztorc, a często także przefarbowanymi na blond. Okazuje się, że furorę wśród młodzieży robi polska wódka, która świetnie nadaje się do drinków (w przeciwieństwie do ryżowej chińskiej, słabo komponującej się z sokiem pomarańczowym) i każda szanująca się dyskoteka czy bar karaoke mają nasz rodzimy trunek w swojej ofercie.

Wycieczka rowerowa po okolicy malowniczego jeziora Xi Hu i urokliwych parkach to wspaniałe zakończenie podróży po Chinach. Zatrzymuję się w herbaciarni i popijając Long Jin (Smocza Studnia), herbatę z której słynie Hangzhou, obserwuję pagodę Leifeng. Czekam na zachód słońca – o tej porze pagoda podobno wygląda najpiękniej. Przed oczami przesuwają mi się obrazy chińskiego bogactwa i biedy, nowoczesności i zacofania, industrializmu i przyrody i jak puzzle powoli układają się w spójny, fascynujący, kolorowy pejzaż. Przygotowuję się na długą podróż do domu.