BUDA. Noc w pokoju Andrew Lloyd Webbera trwa stanowczo za długo. Już nie mogę się doczekać ranka, kiedy ubrana w miękki szlafrok zjadę do wodnego raju specjalną windą obsługiwaną przez sympatyczną starszą panią, która uśmiecha się do gości hotelowych przez cały dzień. W górę i w dół. W dół i do góry. Cóż za monotonna praca! Refleksja nachodzi mnie w pierwszym z krytych basenów kąpieliska Gellérta połączonego z hotelem bocznym przejściem. Woda jest przyjemnie ciepła i powoli wszelkie troski związane z ciężkim życiem obsługi hotelowej schodzą na dalszy plan. Jedyne, czym warto się teraz zająć, to ustalenie kolejności odwiedzania basenów. Póki co nie wychodzę z rekreacyjnego, chociaż kilka długości w sportowo-pływackim mogłoby mi dobrze zrobić. Gdybym miała kłopoty ze stawami, reumatyzmem czy niskim ciśnieniem krwi, powinnam przenieść się do jednego z basenów leczniczych, tyle że te usytuowane są osobno dla kobiet i dla mężczyzn. Nie chcąc rozstawać się z ukochanym, postanawiamy wyjść na zewnątrz. Omijamy odkryty basen ze sztucznymi falami i wchodzimy do mniejszego, w którym woda jest gorąca, a kąpiel z bąbelkami potęguje efekt rozluźnienia i – co tu kryć – szczęścia. Bliscy omdlenia wracamy do naszego pokoju, w którym kiedyś zatrzymał się brytyjski kompozytor musicali i już planu- jemy kolejną sesję w wodzie. Mimo że czas nie obszedł się zbyt łaskawie z wnętrzami secesyjnego hotelu Gellérta, a ceny nie należą tu do najniższych, dostępność bajecznego wręcz kąpieliska – 13 basenów w otoczeniu rzeęb i niebiesko-złotych mozaik – jest jego niewątpliwym atutem. Po południu wracamy do wody, tym razem decydując się na krótkie rozstanie, by zakosztować wolności moczenia się w niej nago. Osoby nieco skrępowane taką sytuacją mogą przesłonić się płóciennym fartuszkiem, tylko po co? Oddzielne pomieszczenia dla obojga płci oprócz czterech basenów z wodą termalną o różnej temperaturze, od 26 do 38OC, mają sauny suche, parowe oraz inne atrakcje, takie jak kąpiele błotne, solankowe, masaż ręczny, wodny i różnego rodzaju terapie, z których nie miałam kiedy skorzystać. Został nam tylko jeden dzień, który postanowiliśmy spędzić poza hotelem, żeby zobaczyć, jak wyglądają baseny po drugiej stronie Dunaju.
PESZT. Zabytkowy Most Wolności,  zwany niegdyś Mostem Franciszka Józefa, prowadzi nas z górzystej Budy do płaskiego Pesztu. Jeśli ktoś nie został jeszcze owładnięty basenomanią, to schodząc z mostu, może wstąpić do krytego targu, którego kolory i niesamowity wprost przepych pochłonie co najmniej kilka godzin i sporo forintów. Na dole swoje stanowiska mają sprzedawcy salami, pasztetów – z których Węgrzy są szczególnie dumni, owoców, warzyw oraz sproszkowanej papryki o różnym stopniu pikantności: édes – słodka, eros – ostra. Piętro zajmują małe sklepiki z suwenirami w stylu naszej Cepelii i kilka barów, gdzie można skosztować prawdziwego gulaszu i naleśników. Ja jednak nie chcę tracić czasu na zakupy i jedzenie. Czym prędzej wsiadam w żółtą linię metra (zbudowaną w 1896 roku!), które w kilka minut dowozi mnie do stacji Széchenyi fürdo. Na końcu ulicy Andrássyego – najbardziej spektakularnego i najdłuższego bulwaru miasta – znajduje się Lasek Miejski Városliget z licznymi atrakcjami – ogrodem zoologicznym, XIX-wiecznym wesołym miasteczkiem oraz – a dla mnie przede wszystkim – kąpieliskiem im. Széchenyiego. Eklektyczny gmach kompleksu przyprawia o zawrót głowy. Czegóż tu nie ma? Neobarokowy hol wejściowy z mozaikami przedstawiającymi alegorie egipskich, rzymskich i greckich kąpielowiczów, trzy baseny na świeżym powietrzu otwarte przez cały rok, kilkanaście basenów i baseników wewnątrz budynku, inhalatorium, siłownia, gabinet masażu tajskiego, pedicure i wiele innych zabiegów specjalistycznych. Zanim jednak wskoczę do wody, muszę stawić czoła przebieralniom. Zamiast upychać swoje rzeczy w szafce i przebierać się grupowo, lepiej zainwestować w indywidualną kabinę, korzystanie z której ułatwia, a jak dla mnie utrudnia, mówiący jedynie po węgiersku młody szatniarz. Zaopatrzona we własny ręcznik, kostium kąpielowy i klapki wychodzę na dziedziniec. W basenach taplają się całe rodziny. Ludzi jest dużo, tak jakby cały wagon metra trafił właśnie tutaj, ale i możliwości, jak się okazuje, jest sporo. Najbardziej przyjemny i zarazem najbardziej oblegany jest płytki basen-jacuzzi, którego temperatura (34OC) pozwala na wielogodzinne partie szachów i nawiązywanie nowych znajomości. Bardziej aktywni wskakują do chłodniejszego basenu na przeciwległym krańcu dziedzińca i biegają w środku kafelkowej wirówki. Dobrze jest też popróbować wodnych uciech w mniejszych basenikach w budynku naprzeciwko przebieralni, powdychać olejek eukaliptusowy rozpylony w inhalatorium lub po prostu poleniuchować na kamiennych ławach. W Széchenyim czas płynie niepostrzeżenie i spędzenie całego dnia, zwłaszcza że jest tu również restauracja pokrzepiająca nadwątlone siły kuracjuszy, nie jest niczym niezwykłym. Raz spróbowawszy zbawiennego działania term, myślę już nie o całym dniu, ale o całym urlopie spędzonym w wodzie i zazdroszczę budapeszteńczykom, którzy taką możliwość mają w zasięgu ręki.