Pierwsze dni w górach - pozory

Nie dajcie się zwieść pozorom, tak jak ja się dałam. W regionie Everestu nic i dla nikogo nie jest łatwe. Ani trekkingi, ani życie. Ani dla zachodnich turystów, ani dla miejscowych górali.

Pod Everest nie wybieram się sama. Idę z przewodnikiem, Dambarem, który dodatkowo wręcz zmusza mnie do wynajęcia portera, bo przecież sam sprzęt fotograficzny waży dobrych parę kilogramów. Czuję się, jak na luksusowej wycieczce. Nie dość, że sama nie muszę dźwigać wszystkich swoich rzeczy, ktoś ciągle wskazuje mi drogę, co pięć minut pyta, czy wszystko w porządku, to jeszcze wszystko za mnie robi. Wybiera pokoje w himalajskich teahouse’ach, zamawia jedzenie, odnosi talerze, parzy kawę.

I ten szlak z Lukli do Namche, co to bardziej niż szlak górski przypomina autostradę, a jedyne zagrożenie po drodze to zostać nadepniętym przez muła. Bo mułów na szlaku są ponoć tysiące, nie mówiąc już o turystach. To powoduje korki, a czas oczekiwania na przejście przez most Hillarego wynosi nawet 15 minut. A to dopiero początek sezonu, podobno będzie gorzej.

Do Namche Bazar (3440 m n.p.m.), tak zwanej Bramy do Everestu i największej miejscowości na szlaku, dochodzimy w dwa dni. Droga jest dziecinnie prosta.
W Namche jest wszystko. Są sklepy, są kawiarnie, są niemieckie piekarnie. Można wziąć gorący prysznic, zrobić pranie, czy kupić cały sprzęt potrzebny na trekking. Można też już całkiem dobrze zobaczyć Everest.

W Namche Bazar szlak się rozchodzi. Można stąd iść prosto do Everest Base Camp lub można na przykład udać się na zachód w kierunku przełęczy Renjo La Pass (5345 m n.p.m.), pierwszej przełęczy na naszej drodze.

My właśnie tutaj, w Namche, popełniamy błąd, a błędów w górach wysokich popełniać nie można.