Wiatr uderza mnie w twarz. Przybył wprost z Antarktydy. Gnał przez setki kilometrów, nie napotykając przeszkód i nabierając mocy. Przemknął nad głębinami wokół przylądka Horn, przetoczył się nad Ziemia Ognistą i przeciął przestrzeń nad Patagonią. Przycisnął do ziemi wysoką trawę na argentyńskich równinach, wzbił kurz na szutrowanych drogach, by w końcu wyrwać mocowania mojego namiotu, każąc mi spać w samochodzie.

Gdy leżę w śpiworze, czuję, jak smagany wichurą pojazd kołysze się niczym łódź na wodzie. Nasłuchuję. W tej wietrznej krainie cisza nie istnieje, nieustannie coś łomocze, furkocze, gwiżdże. Po jakimś czasie te dźwięki wypełniają całe moje ciało. Wicher wpływa na charakter Patagonii od tysięcy lat. Jest jej stałym elementem, podobnie jak otwarta przestrzeń.

 

Prawda i mit

Patagonia wymyka się granicom kreślonym na mapie. Ta kraina opiera się bardziej na niedopowiedzeniu niż administracyjnych regułach. Rozciąga się na przestrzeni 900 tys. km², rozlewając się po południowym Chile i Argentynie niczym kropla atramentu. Na południu dociera do krańców kontynentu, północna granica przesuwa się zależnie od tego, jaką mapę oglądamy i jaki miernik przyjmiemy. Najczęściej uważa się za nią rzekę Colorado, przecinającą w poprzek Argentynę, oraz chilijską Río Biobío. Skuteczniej niż słupki graniczne Patagonię spinają w całość symbole: gnane przez wiatr krzaki werbeny, smak jagnięciny opiekanej nad ogniskiem, lodowce o niebieskawym odcieniu, szutrowe drogi przecinające step, owce, półdzikie gwanaki i gauczowie, kowboje spędzający pół życia w siodle. To elementy, których obecność pozwala powiedzieć: „Tak, jestem w sercu Patagonii”.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ta kraina odwiedzana była głównie przez awanturników, poszukiwaczy przygód, niespokojne duchy. W 1974 r. przemierzał ją Bruce Chatwin, który opisał odbytą podróż w swojej najbardziej chyba znanej książce („W Patagonii”). Przyglądając się naskalnym malowidłom, sądził, że odkrył dowód na istnienie jednorożców, a kawałek zwierzęcej skóry przywieziony stąd do Anglii przez jego dziadka kazał poszukiwać pisarzowi śladów brontozaurów (jak się później okazało, pozostałość po zwierzęciu pochodziła od mylodona, przodka leniwca, a wizerunek jednorożca przedstawiał patagońskiego huemala z rodziny jeleniowatych). To balansowanie na granicy prawdy i mitu, rzeczywistości i zmyślenia, któremu poddał się Chatwin, jest dla Patagonii typowe. Telepiąc się po opustoszałych drogach, mijając porzucone domostwa właścicieli ziemskich, przystając przy zardzewiałych drogowskazach prowadzących już od dawna na manowce, czuję, że w tej zapomnianej przez świat scenerii nic nie jest pewne i jednoznaczne, określone raz na zawsze.

W opowieść o na wpół mitycznych istotach, które tak poruszyły wyobraźnię angielskiego pisarza, gładko wpisuje się postać drapieżnego Giganotosaurusa carolinii, którego podłużną głowę widzę z oddali, zbliżając się do Villa El Chocón. Jego naszpikowane kłami szczęki powinny budzić przerażenie – grymas na pysku, który można by określić jako kpiarski uśmieszek, rozbraja jednak powagę sytuacji. Utrzymany w naturalnej wielkości, 13-metrowy model największego znanego dinozaura drapieżnego jest tylko jednym z wizerunków pradawnych gadów w tej miejscowości.

W 1993 r. nieopodal Villa El Chocón znaleziono szczątki innego mające około 95 mln lat. Giganotosaurus carolinii okazał się kuzynem słynnego Tyrannosaurusa rexa, którego Steven Spielberg wprowadził do masowej wyobraźni, obsadzając go w swoim oscarowym Parku jurajskim. Paleontolodzy wydobyli również z tutejszej ziemi pozostałości po Argentinosaurusach huinculensis, niegroźnych roślinożernych gigantach. Szczątki tych zwierząt znalazły miejsce w Museo Paleontológico Ernesto Bachmann, przypominając o czasach, gdy okolice Villa El Chocón były tętniącą życiem i spowitą bujną roślinnością krainą, jaką władały ogromne gady. Patrząc na wyschniętą rdzawą ziemię, nie jestem jednak w stanie wyobrazić sobie tamtego życia. Ogromne argentynozaury pozostają w mojej głowie jedynie mglistymi sylwetkami, którym nie potrafię nadać wyrazistych konturów. Przez dziesiątki milionów lat zmieniło się tu zbyt wiele.

Nie trzeba jednak cofać się aż tak daleko – nawet tylko kilka ostatnich dziesięcioleci to dla Patagonii czas przeobrażeń. Kraina będąca od wieków symbolem końca świata jest coraz liczniej odwiedzana, zagospodarowywana, porządkowana. Dla mieszkańców te zmiany oznaczają zwykle wyższe dochody i wygodniejsze życie, ale niosą też ryzyko przerwania pokoleniowej ciągłości i zanikania miejscowej tradycji.

 

Sól ziemi

– Lodowce Torres del Paine i Andy – wylicza Hector Fernandez Zamponi, właściciel estancji Villaverde w La Pampie. – To obraz Patagonii, jaki przywożą ze sobą przyjezdni. A większość tej ziemi wygląda inaczej. To stepowa równina, gauczowie i estancje. W jednej z nich właśnie siedzimy, pochylając się nad kieliszkami wina z plantacji obsadzonych szczepem malbec będącym chlubą Argentyny. Estancje, majątki wiejskie prowadzące hodowlę owiec i bydła, są solą tej ziemi. Rozsiane po pustkowiach Patagonii rzadko jednak trafiają na strony folderów turystycznych. Jak mówi Hector, mieszkańcy centralnej Patagonii miewają chwilami wrażenie, że spece od marketingu zapomnieli o połowie tego kraju, wypaczając obraz całości.

To samo dotyczy atlantyckiego wybrzeża. Kilka dni wcześniej w Bahía Bustamante, niewielkiej miejscowości w prowincji Chubut, zanurzyłem dłonie w gęstwinie suszących się wodorostów. W 1953 r. Hiszpan Don Lorenzo Soriano założył nad brzegiem oceanu wioskę i przetwórnię wyrzucanych przez wodę glonów. Ich ostry zapach nie zapowiada uczty, której można oddać się w tutejszych restauracjach. Bogate w witaminy i związki mineralne wodorosty podawane są w postaci zup, krakersów, sałatek. Zestawienie ich z pieczoną baraniną, daniem wpisanym w genetyczny kod Patagonii, jest jak połączenie dwóch światów: tradycji z nowoczesnością, pampy z oceanem.

Ale zainteresowanie turystów rejonem słynącym z przetwórstwa wodorostów to wyzwanie – przy konkurencji w postaci krajobrazów zachodniej i południowej Patagonii, spowitej lodowcami i przykrytej Andami. Tym bardziej że dotarcie do niektórych estancji wymaga wielogodzinnej podróży po drogach, które potrafią nieźle wytrząść. A wraz z pozostawianymi w tyle kilometrami trzeba zmierzyć się z narastającym poczuciem osamotnienia.

Kierując się od wybrzeża Atlantyku w stronę Perito Moreno, przez pół dnia widziałem tylko kilka samochodów, a mijane budynki mógłbym policzyć na palcach obu rąk. Na tych terenach gęstość zaludnienia to jeden człowiek na blisko 20 km²! Więcej niż ludzi jest tu owiec i półdzikich gwanak – krewnych lam. Po jakimś czasie ta pustka i przestrzeń nabierają jednak wartości. Wsiąkają powoli w podróżnego, pozwalając poczuć puls Patagonii, w którym zapisane są: samotność, surowy klimat, dzika natura i nieustanne dążenie mieszkańców do znalezienia w tym świecie własnego miejsca.

Estancje są tego przejawem. W latach 70. ubiegłego wieku przeszły trudne chwile, gdy na skutek załamania się cen hodowla owiec przestała być opłacalna. Fala bankructw i wykupu gruntów przez obcokrajowców przeorała patagońską scenerię. Gauczowie, trudniący się przepędzaniem stad oraz wyłapywaniem półdzikiego bydła, stali się w dużej mierze zbędni.

Na estancji Villaverde śladów tych trudnych czasów dopatrzeć się już jednak trudno. Siedząc na werandzie, siorbiemy yerba mate, a ja omiatam wzrokiem przystrzyżony trawnik i poustawiane na nim figurki koni. W donicach mienią się kwiaty. W kuchni ogień buzuje pod żeliwną płytą. Wszystko jest tu uporządkowane, dobrze funkcjonujące, otoczone opieką. Villaverde wyszła z kryzysu obronną ręką, przestawiając się na obsługę ruchu turystycznego. Stada owiec, niegdyś będące dla tego majątku niemalże wszystkim, dziś stały się zaledwie dodatkiem.

Gauczowie, choć nadal ubrani w klasyczne berety i bufiaste spodnie bombachas, zamiast owiec coraz częściej prowadzą po tych ziemiach turystów spragnionych konnych wypraw. Z perspektywy siodła najlepiej docenia się szczegóły patagońskiego krajobrazu, a zanim wieczorem zaśnie się w cieple ogniska, przez głowę przepływają obrazy minionego dnia. Wypełnionego wiatrem, zapachem końskiej skóry, skrzypieniem siodła, prostymi zdaniami, głębokim oddechem i przestrzenią, która nabiera tu zupełnie nowego znaczenia.

 

INFORMATOR

DOJAZD
Najłatwiej samolotem do Beunos Aires. Większość połączeń z przesiadką w Amsterdamie lub Paryżu. Koszt ok. 3,5 tys. zł. Dalej autobusem lub wynajętym samochodem.

■ NOCLEG
Własny namiot lub jedna z wielu rozsianych po Patagonii tradycyjnych estancji. Do wyboru zarówno proste stare domy, jak i luksusowe rozległe posiadłości.

■ JEDZENIE
Trzeba spróbować jagnięciny opiekanej na grillu oraz argentyńskich befsztyków. Pasuje do nich miejscowe wino ze szczepu malbec, dość skoncentrowane, z wysoką zawartością garbników. Na wybrzeżu koniecznie ryby i owoce morza.