Pisanie kilkuset stron to chyba nudy?

Szymon Radzimierski: Nie! To jest moje hobby. Znudzenie dopada mnie dopiero wtedy, kiedy po raz kolejny muszę czytać ten sam rozdział,  żeby go poprawić.

 

To pomaga potem na polskim?

Bardzo. Dzięki pisaniu książki używam słów, których wcześniej nie znałem. Prowadzenie bloga  pomaga natomiast na lekcjach angielskiego, bo posty piszę głównie w tym języku. W podróżach bardzo dużo uczę się angielskiego, sporo rozmawiam z backpackerami, lubię usiąść w hostelu i posłuchać  ich historii.

 

W książce pojawia się też trzeci język – język szymoński.

To jest mój język. Na przykład „wglapiać się” oznacza wpatrywać się w coś przez dłuższy czas. Kiedy pisałem książkę posługiwałem się tym slangiem, o co spierałem się trochę z panią redaktor. Wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby wprowadzić „język szymoński”. Zawsze gdy się nim posługuję, na dole strony można znaleźć słowniczek z objaśnieniem.

 

To prawda, że zwiedziłeś już prawie 30 krajów?

Jeśli dobrze liczę to 27. Odwiedziłem m.in. Iran, Oman, Tajlandię, Malezję, Singapur, Kambodżę, Etiopię czy chociażby Indonezję. Ostatnio byłem na Sumatrze.

 

Sporo jak na 10-latka. Co ze szkołą?

Czasami rok szkolny rozpoczynam później niż moi koledzy, ale to są maksymalnie dwa tygodnie. Po takim „spóźnieniu” staram się wszystko jak najszybciej nadrobić.

 

Jak w ogóle zostałeś podróżnikiem?

Pewnego dnia do moich rodziców zadzwonili znajomi i zaproponowali wyjazd do Tajlandii, Malezji i Singapuru: „Macie 4 godziny na podjęcie decyzji”. Rodzice zdziwili się, bo miałem wtedy półtora roczku. „Weźcie dziecko ze sobą” – zaproponowali znajomi. Rodzice się zdecydowali. W ten sposób zaczęła się moja pierwsza podróż.

 

Pamiętasz z niej coś?

Nic, pierwsze wspomnienie przywiozłem z podróży, którą odbyłem, kiedy miałem 3 lata. Zrobiliśmy sobie z naszym przewodnikiem trekking po polach ryżowych i wioskach. Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy byka bawolego – jest większy od zwykłego byka i ma większe rogi. Mój tata miał na sobie wtedy czerwoną koszulkę.

 

Byk i czerwień to chyba nie najlepsze połączenie.

Byk zerwał się z linki i zaczął na nas szarżować. Tata złapał mnie pod pachę i wbiegliśmy na drugie piętro jakiegoś domu. Reszta wskoczyła w kłujące krzaki. Tylko przewodnik stał na środku i się nie ruszał. Prosto na niego szarżował byk. Już myśleliśmy, że zwierzę rzuci się na przewodnika, ale nic takiego się na szczęście nie wydarzyło. Wtedy nauczyłem się, jak postępować w takich sytuacjach.

 

Co byś powiedział rodzicom, którzy wstrzymują się przed podróżowaniem z dziećmi, bo – jak mówią - ich dzieci i tak nie będą nic z tych podróży pamiętały?

Rodzice! Podróże to super przygoda! Możecie później o nich opowiadać, pokazywać zdjęcia. Wracają wspomnienia - przynajmniej ja tak mam.

 

A jak wyobrażasz sobie swoje podróże za 10 lat?

Chciałbym spróbować podróży w pojedynkę i jeździć autostopem, jak moja starsza siostra.  Mam też w planach grupowy wyjazd do Chin – w pierwszej klasie umówiliśmy się z kolegami, że razem polecimy tam na osiemnastkę.

 

Co oznacza, że jesteś „łowcą przygód”?

Uwielbiam takie hardcore’owe rzeczy, jak nocleg w pod płachtą w lesie równikowym, wizyta w wiosce łowców głów, spotkania z krokodylami,  trekking w dżungli.

 

Ma to pewne minusy. Musisz wcześnie wstawać, bywasz zmęczony i głodny.

Ale na koniec ma to taki wielki plus, że czujesz się szczęśliwy. Myślisz: „Jest! W końcu to zrobiłem, pokonałem sam siebie. Genialnie”. I to jest chyba największy plus, który kasuje wszystkie minusy.

 

Nawet brak ulubionej pomidorowej?

Czasem tęsknię za obiadem babci czy cioci, ale też lubię próbować lokalnych smaków. Może z wyjątkiem ryżu… W Wietnamie, w którym byliśmy przez 6 tygodni, codziennie jedliśmy ryż. Po powrocie nie mogłem już na niego patrzeć. Za to podoba mi się, że w Azji jedzenie jest bardzo ostre.

 

Na przykład?

Polecam mrówki – są ostre, bo mają kwas mrówkowy. W Kambodży i Tajlandii jadłem też świerszcze, żaby i skorpiony. Świerszcze smakują jak popcorn, żaby jak chipsy, a skorpiony - skorpiony były słabe.

 

To najdziwniejsze, co w życiu jadłeś?

Najdziwniejsza była indżera. Jadłem ją w Etiopii. To zgniły naleśnik, robiony ze sfermentowanej mąki, dodaje się do niego różne sosy. Jest trochę kwaśny, ale bardzo dobry.

 

Nie zawsze dajesz się namówić, gdy ktoś częstuje - jak wtedy, gdy ktoś zaproponował ci papierosy.

Jak jechaliśmy z lotniska samochodem, kierowca zapytał mnie czy chcę zapalić. Bardzo się zdziwiłem, bo nie kumałem o co chodzi – przecież jestem dzieckiem! Ale potem zauważyliśmy, że dzieci na Borneo też palą papierosy.

 

Często za granicą jesteś traktowany inaczej niż w Polsce?

Ponieważ jestem niebieskookim blondynem wzbudzam zainteresowanie. Ludzie chodzą za mną i chcą robić sobie zdjęcia. To bardzo sympatyczne.

 

Twoja książka to nie tylko zapis wydarzeń, są tu np. praktyczne porady.

Piszę m.in. o tym, jak uzdatniać wodę, jak zbudować namiot w dżungli albo tratwę, do czego wykorzystać bambus.

 

Są też zagadki.

A na końcu książki  gry i quizy sprawdzające, jak dokładnie przeczytało się książkę. Można dowiedzieć się z niej wielu ciekawych rzeczy o Borneo, na przykład co to są nosacze, albo jak brzmią tamtejsze łamańce językowe.

 

Ale „Dziennik łowcy przygód” nie zawsze jest wesoły.

W podróżach dowiaduję się również smutnych rzeczy.

 

Na przykład?

Pewnego dnia jechaliśmy przez Borneo, nagle zobaczyliśmy, że wszystko wokół nas jest czarne. Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Przewodnik wytłumaczył nam, że wielkie koncerny ścinają i wypalają lasy na Borneo. W ich miejsce sadzą palmy olejowe, z których potem pozyskują olej palmowy i dodają go np. do batoników, czy żelów do kąpieli. Dlatego zrezygnowałem ze wszystkich rzeczy, które mają w swoim składzie olej palmowy.

Współpracuję też z organizacją Kompakh, z którą stworzyłem projekt Junior Rangers Kapuas Hulu. Akcja ma uświadomić, jaki wpływ na ekosystem ma wypalanie lasów deszczowych. Nigdy więcej smutnych orangutanów!

 

Trzymam za to kciuki!

Rozmawiała Hanna Gadomska.